W okresie PRL funkcjonowały sądy i orzekali w nich sędziowie. Nie licząc pewnych wyjątków, sędziami zostawali absolwenci studiów prawniczych, którzy ukończyli aplikację, zdali egzamin sędziowski, odbyli asesurę i trafiali do różnych wydziałów w sądach powiatowych (rejonowych). Niektórzy z nich trafiali potem do sądów wojewódzkich, zaś nieliczni zostawali sędziami Sądu Najwyższego. Czyli, podobnie jak do niedawna.
Prawdą jest, że istniała pewna grupa sędziów, którzy deklarowali umiłowanie socjalistycznego ustroju, czy nawet przynależność do PZPR, postrzegając w tym przepustkę do wygodniejszego życia. Jak liczna, nie wiem. Wiem jednak, że korzystając z ochrony politycznego parasola, byli oni skłonni do każdego świństwa, by przypochlebić się władzy. Co w zamian? Dostęp do prezesowskich funkcji i nieznacznych dodatków, dostęp do szybszego przydziału mieszkania, talonu na lepszy samochód (może wartburg, czy nawet łada, a nie trabant, czy fiat 126p), wczasów w Bułgarii, czy też po prostu… poczucie władzy. No, jakaś część robiła to z ideologicznego przekonania, aczkolwiek drobnymi fruktami także nie gardziła, więc na jedno wychodzi.
Zapewne było też bardzo wielu sędziów, którzy na co dzień wykonywali swoją robotę i uczciwie orzekali, zaś w pewnych momentach stawali w obliczu różnych nacisków politycznych. Zwykle w wydziałach karnych po okresach przesileń ustrojowych (1968, 70, 76, 81), ale pewnie niejednokrotnie w sporach rodzinnych, cywilnych, czy – nieco później – z zakresu prawa pracy, gdy ustosunkowana politycznie strona procesowa usiłowała uzyskać korzystny wynik, angażując swojego politycznego protektora, by za pomocą wskazanych we wcześniejszym akapicie wywarł wpływ na wynik postępowania. Nie wątpię, że zdarzały się przypadki, gdy sędziowie ulegali tym wpływom, chcąc zachować spokojną egzystencję w siermiężnym PRL-u.
Nie jest jednak prawdą, by warunkiem sine qua non ścieżki zawodowej sędziego w okresie PRL było wspomniane deklarowanie umiłowania socjalistycznego ustroju, czy przynależność do PZPR. Owszem, każdy, kto zaczynał studia w PRL, miał wpisaną do indeksu rotę ślubowania na wierność socjalistycznej ojczyźnie, każdy kto kończył je w PRL, dostawał dyplom wspominający o socjalizmie opatrzony godłem orła bez korony, musiał uczestniczyć w elementach indoktrynacji jak studium wojskowe, czy już na aplikacji tak zwany WUML. Przyzwoity człowiek jednym uchem wpuścił, drugim wypuścił i wyznawał pogląd, że jedyne związki, do których godzi się przynależeć, to związek małżeński i Związek Wędkarski (no, w dużym uproszczeniu). Nie każdy też sędzia, który nie poddał się naciskom, poniósł z tego tytułu istotne konsekwencje, choć takich przypadków faktycznie było wiele, aż po odejście z zawodu. Wszystko zapewne zależało od rangi sprawy i sposobu postawienia się.
Studia prawnicze, jak zapewne każde inne, to okres, w którym człowiek chłonie wiedzę, ale też jest bardzo krytyczny. Wobec systemu, wobec koniunkturalizmu, ale także wobec wykładowców, którzy ograniczają się do powielania tego, co w podręcznikach. Sam, studiując w drugiej połowie lat 80-tych, pamiętam swój krytyczny stosunek do takich postaw. Pamiętam też fascynację wykładowcami, którzy odwołując się do przykładów uzmysławiali nam, co to znaczy etos zawodu sędziego (także adwokata). Pomagali także zrozumieć, co to jest niezawisłość sędziego.
Gdzieś pod koniec moich studiów, gdy rodziła się wolna Polska, zacząłem się zastanawiać, co muszą odczuwać ci, których wymieniłem w tej pierwszej grupie oraz ci, których wymieniłem w grupie drugiej, którzy jednak ulegli naciskom.
Czy spokojnie śpią? Czy budzą się w nocy myśląc o tym, jak będzie wyglądała ich przyszłość, gdy stracą polityczny parasol ochronny? Zwłaszcza ci, którzy korzystając z tego parasola sprzeniewierzyli się niezawisłości sędziowskiej.
***
To prawda, że weryfikacja w sądach powszechnych nie została wówczas przeprowadzona. Dziś uważam, że był to ogromny błąd. Błąd, którego Rzeczpospolita nigdy nie może powtórzyć. Nie dlatego, bym dziś chciał walczyć z tamtymi serwilistami komuny. Na to był czas, ale nie został wykorzystany. Większość z nich już nie żyje, pewnie na palcach jednej ręki można policzyć tych, którzy jeszcze pracują, jeśli w ogóle pracują. Jednak tamto zaniechanie zawsze mogło ośmielić następców.
***
Mam jednak wewnętrzne przekonanie, że Rzeczpospolita drugi raz tego błędu nie powtórzy. Gdybym go nie miał, nie miałoby sensu nic, w co wierzyłem i w co nadal wierzę. No i znów zastanawiam się:
Czy spokojnie śpią? Czy budzą się w nocy myśląc o tym, jak będzie wyglądała ich przyszłość, gdy stracą polityczny parasol ochronny? Zwłaszcza ci, którzy korzystając z tego parasola sprzeniewierzają się niezawisłości sędziowskiej.
Michał Bober
Autor: sędzia Sądu Apelacyjnego w Gdańsku – członek Stałego Prezydium FWS