Uwaga: to jest tekst niekonstytucyjny i niepoprawny politycznie w całej rozciągłości. Osobom nadwrażliwym, legalistom i purystom zaleca się czytanie z zamkniętymi oczami.
Władze w demokracji pochodzą z wyboru, ale od długiego czasu gamonie wybierają gamoniów. Tu i niemal wszędzie indziej tzw. elektoraty nie zdają sobie sprawy za czym głosują i wręcz nie chcą tego wiedzieć. Uwielbiają terapie manipulacyjne zdejmujące im „z czapki” wszelkie problemy, wahania i rozterki. Czy nadal chcą i umieją decydować o sobie?
Szczerze wątpię. Poza kosztującym krocie masowym kształceniem w dziedzinie ekonomii (źródła dobrobytu), historii (przestrogi) i socjologii (zachowania społeczno-polityczne) nie widzę rozsądnych działań zdolnych ratować demokrację w stylu zachodnim. Jestem jednak tak stary, że mam niemal pewność, że za mojego życia jeszcze nie upadnie. Młodziakom polecam zaś ku refleksji „drożdże” intelektualne, które przetrwały w źródłach tratujących o średniowiecznej Wenecji
Władzę w przebogatej Republice Weneckiej sprawował „od zawsze” najwyższy urzędnik z blaskiem monarszym zwany dożą. Bardzo wczesnowieczny stan umysłów nakazywałby dziedziczenie tego urzędu, ale szybko stał się on obieralny. Lud Wenecji miał głos, który wyrażany był podczas arengo, czyli zgromadzenia wszystkich obywateli. Jednak arenghi stały się z czasem synonimem rządów motłochu i po kilku stuleciach stało już czarno na białym, że powierzanie ogółowi spraw wagi państwowej szkodzi Republice. Pod koniec wieku XII elita wenecka doprowadziła do zasadniczej zmiany konstytucyjnej. Ustanowiono Wielką Radę liczącą 480 prominentnych obywateli wybranych przez 12. przedstawicieli sześciu weneckich dystryktów (sestrieri). Wielka Rada mianowała na najwyższe urzędy, ale wskazywała także po dwóch przedstawicieli każdej sestrieri. W ten sposób powstał zamknięty krąg polityczny, z grubsza podobny do tego, jaki mamy dziś u siebie.
Wielka Rada wyznaczała ze swego grona 11 elektorów, którzy wybierali dożę, który nie był wprawdzie władcą malowanym, ale kontrolowany przez oligarchię patrycjuszy na wyskoki autorytarne nie był w stanie sobie pozwolić. Wiek XIII to niesamowity rozkwit Republiki Weneckiej i nowych, niezwykle bogatych rodów, a w konsekwencji coraz większe obawy o zagarnięcie władzy przez tego czy innego samozwańca.
Jak to bogacze, wpływowi Wenecjanie byli nieufni. Z czasem zaczęli zatem wymagać od każdego nowego doży pisemnego zobowiązania (promissione) ograniczającego jego prerogatywy. W tym stanie dusz i umysłów wykształcony został wieloetapowy niezmiernie skomplikowany system wyborczy. Chodziło w nim o to, żeby najwyższy urząd państwowy nie wpadł w ręce wielmoży zbyt ambitnego lub pozbawionego skrupułów.
Piekielna procedura nie do spamiętania
Trzeba wybrać nowego dożę. Zaczyna się niezwykła procedura. Najmłodszy członek signorii wychodził „na miasto”, gdzie zgarniał jakiegoś przypadkowego chłopca i prowadził go do sali, gdzie przebywali członkowie Wielkiej Rady w liczbie 480, mający więcej niż 30 lat – młodsi byli z procedury wykluczeni. Chłopiec ów zwany ballotino losował z uprzednio przygotowanej urny 30 nazwisk członków Rady. Z tej trzydziestki ballotino losował następnie dziewięciu. Dziewiątka ta wybierała czterdziestu, przy czym każdy z tych czterdziestu musiał dostać co najmniej 7 głosów aprobaty. Potem następowało kolejne losowanie, które wyłaniało z czterdziestki dwunastkę, a ta dwunastka wybierała dwudziestu pięciu, z których każdy musiał dostać minimum 9 głosów, a więc poparcie w wysokości 75 proc. Z tej dwudziestki piątki członków Wielkiej Rady wyłonionych po pięciu już etapach procedury znowu losowano dziewięciu, a oni wybierali czterdziestu pięciu, każdego co najmniej siedmioma głosami, czyli każdy wybrany dalej musiał mieć aprobatę 77,8 proc. tego kolegium. Tu znowu wkraczał ballotino, losując jedenastu, którzy wybierali czterdziestu jeden – na tym etapie poziom wymaganej aprobaty dla każdego musiał osiągnąć 9 z 11 czyli 81,8 proc.
Dopiero tych czterdziestu jeden wybierało dożę, który w tych przebogatych okolicznościach nie mógł być księciem z przypadku. Dodać trzeba, że końcowe głosowanie też nie były prostą formalnością. Każdy z 41 elektorów pisał najpierw nazwisko swojego kandydata na karteczkę wrzucaną do urny. Na tej podstawie tworzono listę, a następnie osobne karteczki z nazwiskami kandydatów znowu wrzucane do urny i losowane. Jeśli wylosowana osoba była na sali, musiała z niej wyjść razem ze wszystkimi innymi o tym samym nazwisku, co zapobiegało podstawowej formie nepotyzmu. Dyskutowano nad jej kandydaturą, a potem przywoływano z powrotem, żeby odpowiedziała na pytania, czy oskarżenia. Potem następowało właściwe głosowanie – do wyboru potrzeba było co najmniej 25 głosów, a więc większości 61 proc. Zwróćmy uwagę, że los grał pierwsze skrzypce, ponieważ teoretycznie kandydatów mogło być 41, a wybrany mógł zostać pierwszy wylosowany, nie dając żadnych szans pozostałej czterdziestce.
Z dzisiejszego punktu widzenia rzuca się natychmiast w oczy brak powszechności wyborów weneckich. Czynne i bierne prawo wyborcze przysługiwało bardzo ograniczonej liczbie obywateli. Wprost lub pośrednio działało kilka cenzusów: po pierwsze cenzus pozycji, wpływów i majątkowy odzwierciedlany członkostwem w Wielkiej Radzie. Był też cenzus wieku – dziś jeszcze młodziaki, a w średniowieczu poważni ludzie w wieku do lat 30, nie byli dopuszczeni do wyboru doży.
Bez szans na ustawki
Osiem etapów wyborczych w postaci kolejnych losowań i głosowań zmniejszało z jednej strony element przypadkowości, a z drugiej ryzyko udanej ustawki. Wielka Rada reprezentowała tylko jeden kręg obywateli, w którego obrębie było miejsce wyłącznie dla szlachetnie urodzonych i bogatych kupców, głównie ze „starych” familii. Kluczem wyborczym była pomyślność Republiki, która zależała od handlu oraz jego bezpieczeństwa i ekspansji. Ambicje wyrastające ponad ten cel i obszar były rugowane przez skład Wielkiej Rady i procedurę wyborczą. Republika Wenecka przetrwała długie wieki także dzięki takiemu właśnie systemowi wyłaniania władz i konserwowania elit. Niezwykłe jest to, że zewsząd otaczały ją monarchie i satrapie, a kupcy i żołnierze z Wenecji trwali przy swoim i nie mieli powodu żałować.
Marzymy o sprawczości i rozwiązywaniu spraw, co w obliczu ostrych, choć rzadko merytorycznych podziałów politycznych, stało się niemal niemożliwe. Nie ma powodów, żeby system wenecki powielać, zwłaszcza w proporcji 1 : 1, ale można z niego czerpać inspiracje. Potencjalnej zmianie złego na dobre na wzór staro-wenecki sprzyjają bardzo ciężkie okoliczności międzynarodowe. Nie trzeba też zaczynać od parlamentu, na pierwszy ogień mogłyby pójść np. rady gminne i powiatowe.
Nie ma oczywiście pewności, że wybór władz w kolejnych losowaniach i odsiewach zmieni demokrację na lepsze, ale zyskamy niemal pewność, że nie jest zatruwana przez swoich i obcych trolli, a interes kraju i ludzi przestanie wybrzmiewać głównie w spotach wyborczych i na plakatach.
Nic z obecnym systemem nie zrobimy – będziemy jak molierowski Grzegorz Dyndała, który sam tego chciał, nieboga. I tak też raczej będzie, niestety.
Jan Cipiur
Publicysta, członek TEP
Zdjęcie ilustrujące: Orio Mastro Pietro, 40. Doża Wenecji, pierwszy doża wybrany 17 kwietnia 1178 r. wedle systemu, opisanego przez Jana Cipiura.