Ponad sześć lat temu rządzący wówczas politycy postanowili przejąć bezpośrednią kontrolę nad sądami. Trybunał Konstytucyjny został już wówczas spacyfikowany, a prokuratura bezwzględnie podporządkowana obozowi władzy. Pozostało domknąć system, który miał zagwarantować brak jakiejkolwiek kontroli nad rządzącymi i brak odpowiedzialności za to, co robią.
Grupa prawników – czy to z resentymentu, czy to ze strachu, a najczęściej dla uzyskania wymiernych korzyści majątkowych – zdecydowała się wówczas wziąć udział w tym przedsięwzięciu. Obsadzono więc nimi najważniejsze funkcje w wymiarze sprawiedliwości, a niepokornym sędziom i prokuratorom wytaczano postępowania dyscyplinarne i karne. Z biura Trybunału Konstytucyjnego, Sejmu czy Sądu Najwyższego pozbywano się prawników, którzy nie gwarantowali pełnej lojalności politycznej. Łamiąc Konstytucję, powoływano do życia instytucje imitujące organy konstytucyjne – takie, jak Krajowa Rada Sądownictwa – a dwaj politycy, Prezydent i Minister Sprawiedliwości, podzielili się strefami wpływów w sądownictwie: każdy dostał swój własny sąd specjalny: Izbę Dyscyplinarną i Izbę Kontroli Nadzwyczajnej. Kierownictwo Sądu Najwyższego obsadzono swoimi znajomymi, w tym dawnymi urzędnikami rządowymi. Z naruszeniem Konstytucji, a nawet własnych uchwalonych ustaw przeprowadzono nominację na stanowisko Pierwszego Prezesa SN.
Od samego początku wszyscy ostrzegali, że ta destrukcja w sądownictwie będzie skutkowała wydawaniem orzeczeń, które następnie będą kwestionowane przez międzynarodowe trybunały, a działalność sądów pogrąży się w instytucjonalnym chaosie. W styczniu 2020 r. sędziowie Sądu Najwyższego, których nie udało się usunąć, mimo prób podjętych przez Ministra Sprawiedliwości w 2017 r., rzucili koło ratunkowe, podejmując uchwałę w składzie trzech połączonych izb, która miała pozwolić na skontrolowanie wadliwych orzeczeń przez krajowe sądy, tak by uniknąć w przyszłości wypłacania ogromnych odszkodowań i ochronić na ile się da niezależne i niezawisłe sądownictwo.
Prawnicy, którzy dla własnych karier, łamiąc podstawowe zasady prawa, przyjmowali wtedy funkcje w Sądzie Najwyższym, mieli za nic te ostrzeżenia i nadal wydawali orzeczenia w sprawach obywateli, choć doskonale wiedzieli, że orzeczenia te będą nieważne i będą uchylane. Nikt ich do tego nie zmuszał. Za ich działaniami nie stało żadne fatum, prześladowania czy groźba utraty pracy. Co najwyżej oszukiwanie własnego sumienia: że jakoś to będzie, że może to się „przepchnie”, że może ich polityczni protektorzy będą rządzić wiecznie.
Dziś ci sami prawnicy załamują ręce nad uchylanymi wyrokami w sprawach karnych, wydawanymi w poważnych procesach.
Tak – oburzające jest, że wiele z tych procesów musi być ponownie przeprowadzonych. Ale przede wszystkim oburzające jest to, że ktoś te wadliwe orzeczenia wydawał. Że robił to, mając pełną świadomość, że z uwagi na orzeczenia trybunałów europejskich, polskiego Sądu Najwyższego i przede wszystkim Konstytucji RP, wyroki te będą uchylane, a na dodatek trzeba będzie płacić dziesiątki tysięcy złotych odszkodowań za każdy z nich. I setki milionów złotych kar, za funkcjonowanie takich tworów jak Izba Dyscyplinarna, za co nikt do tej pory nie został rozliczony.
O tym jednak nie ma ani słowa w ostatnich medialnych szarżach osób, które bez żadnych zahamowani przyjmowały kiedyś polityczne apanaże za posłuszeństwo rządzącej elicie i współudział w niszczeniu niezależności polskiego sądownictwa.
Po co znowu o tym pisać i przypominać?
Praca prawnika, a w szczególności praca sędziego ma bardzo szczególny charakter. Wydawanie wyroków nie jest stosowaniem wzorów matematycznych. Sędziego nie da się zastąpić komputerem. W wielu sprawach trzeba dokonywać ocen, ważyć sprzeczne interesy, odwoływać się do doświadczenia, a często rozstrzygać poważne dylematy w głębi własnego sumienia. Jeżeli raz przetrącimy prawnikom kręgosłupy i ogłosimy publicznie, że opłaca się być potulnym koniunkturalistą i iść na układ z władzą polityczna i możnymi tego świata, to choćby skrócono czas postępowań sądowych do kilku dni i usunięto wszelką urzędniczą mitręgę z sądów, to żaden obywatel, a zwłaszcza ten, który nie ma kumpli w lokalnym partyjnym komitecie, nie będzie miał gwarancji, czy przypadkiem orzekający w jego sprawie sędzia nie będzie się głównie kierował ochroną interesów tego właśnie komitetu.
Jeżeli sądy miałyby zostać obsadzone koniunkturalistami, ciągle badającymi skąd wieje polityczny wiatr, to lepiej, żeby takich sądów w ogóle nie było. Bo takie sądy stałyby się jednym wielkim oszustwem. Udawałyby instytucję, którą nie są. Lepiej wówczas, żeby obywatele od razu załatwiali swojej sprawy w owym partyjnym komitecie, korzystając z sieci znajomości i układów. Tak, jak to było w PRL
Politykom nigdy niezależne sądy nie były potrzebne. Dlatego są one niedoinwestowane, mają anachroniczną organizację, ze słabo opłacanym personelem, poziomem informatyzacji sprzed 20 lat. Politykom nie zależało też na kształceniu niezależnych i niezawisłych sędziów. Znacznie wygodniejsi byli profesjonalni technokraci, recytujący na pamięć orzeczenia sądów wyższych instancji i tezy z komentarzy, niż krytycznie myślący prawnicy, potrafiący poza tekstem przepisów dostrzegać i stosować Prawo.
Dyskusja o neosędziach i uchylaniu wadliwych orzeczeń nie jest tylko niezrozumiałym, środowiskowym sporem i jakąś kolejną odmianą wojny na górze. Jeżeli dziś, jako społeczeństwo, publicznie ogłosimy, że wszystko było ok, zapominamy o łamaniu prawa i politycznej korupcji, to trzeba mieć świadomość, że w ten sposób rezygnujemy z funkcjonowania w Polsce niezależnych i niezawisłych sądów, z ochrony słabszego obywatela przed władzą (polityczną, finansową), z patrzenia politykom na ręce i z ich odpowiedzialności. Będziemy mieli nie sędziów, ale milczących wykonawców poleceń polityków, kimkolwiek Ci politycy by nie byli.
Włodzimierz Wróbel
Autor opublikował ten komentarz na swoim profilu FB