Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewny, że mu tę rękę władza ludowa odrąbie, w interesie klasy robotniczej, w interesie chłopstwa pracującego i inteligencji, w interesie walki o podwyższenie stopy życiowej ludności, w interesie dalszej demokratyzacji … Józef Cyrankiewicz
Sądowe historie, jak z sennych koszmarów, były codziennością PRL-owskiej rzeczywistości. Nieprzypadkowy obywatel, szybki proces, znikające akta sprawy, często tortury, a w tle… polityka. Niekiedy też po prostu prywatne porachunki lokalnego kacyka z osobistymi wrogami w mieście. Zresztą nie ważne, rozgrywka polityczna, czy załatwianie własnych interesów, zawsze mogło być tak samo – decyzja zapadająca poza sądem, a wyrok w sądzie. Tak w PRL wyglądały rozprawy, często na zamówienie władzy. Na przykład proces w połowie lat 60-tych w tzw. aferze mięsnej. Głównego oskarżonego, Stanisława Wawrzeckiego, z pogwałceniem prawa w trybie doraźnym skazano na karę śmierci. I ją wykonano! Wielu innych skazano na dożywocie albo długoletnie więzienia. Do sądzenia w tej sprawie wyznaczono specjalny skład sędziowski, ale decyzja zapadła jeszcze przed rozprawą i to nie w murach sądu. Sprawa była bowiem bardzo „na rękę” rządzącym. Władza mogła pokazać, że potrafi być bezlitosną. Niewzruszoną wobec tych, którzy nie stoją po jej stronie! Przestępstwo pospolite dawało natomiast alibi.
Pokazowych wyroków z karami niewspółmiernymi do czynów w czasach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej było więcej. Ich ofiarami zostawali ludzie opozycji, ale przede wszystkim zwykli obywatele. Jeśli trzeba było najdrobniejsi przestępcy traktowani byli, jak najwięksi zbrodniarze. Cel był jeden – znalezienie kozła ofiarnego, pokazanie „kto tu rządzi”, umocnienie terroru, a poprzez to niczym nieograniczonej władzy dyktatorów Polski Ludowej. Tak było chociażby podczas pokazowych procesów księży Kurii Krakowskiej, czy biskupa Kaczmarka oskarżonego o działalność szpiegowską na rzecz Stanów Zjednoczonych.
Cóż, dotychczasowe zmiany w wymiarze sprawiedliwości – uzależnienie od partii rządzącej Trybunału Konstytucyjnego, zamach na Krajową Radę Sądownictwa, a teraz projekt nowelizacji ustawy o sądach – sprawiają wrażenie chęci powrotu PiS do przeszłości z czasów PZPR. Wygląda więc na to, że podobnie jak za czasów PRL-u, trójpodział władz, niezależność systemu sądowego i niezawisłość sędziowska pozostaną tylko na papierze. I nie chodzi tylko o możliwość szykanowania oraz skazywania polityków opozycji, czy na przykład niezależnych dziennikarzy. Za chwilę każdy obywatel, który nie spodoba się ludziom partii może znaleźć się na celowniku. Wtedy zostanie już tylko się modlić, bowiem w takim systemie obowiązuje stara, sprawdzona zasada: „dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie”.
Cóż, dzisiaj w Polsce wielu nie rozumie, albo nie przywiązuje wagi do tego, co PiS robi na przykład z administracją, że służbą cywilną, z wojskiem, że służbami specjalnymi, z mediami publicznymi, czy z samorządem… Wielu mówi – „A co mnie to obchodzi?! Nie pracuję przecież w urzędzie, nie jestem wojskowym, nie zamierzmy być burmistrzem… Te sprawy mnie więc nie dotyczą”. Z „reformą” sądownictwa będzie jednak zupełnie inaczej, i to trzeba sobie uświadomić. Każdy może bowiem stać się, nawet przypadkowo, jak kierowca Seicento w Oświęcimiu, „bohaterem” konfliktu z władzą. A od tego do pokazowego procesu droga jest już bardzo krótka. Tak było w PRL i tak może być w IV RP. I będzie, jeśli nie zatrzymamy tego walca, który niszczy największe wartości – demokrację, praworządności, sprawiedliwość!
Adam Szejnfeld