Pamiętam taką sytuację z wojska: podczas ćwiczeń nasza artyleria jakoś źle nastawiła celownik i zaczęła strzelać w nas, żołnierzy, a nie w makiety na poligonie. Ktoś się na szczęście szybko zorientował i przerwano ogień. Szczęśliwie nic się nikomu nie stało. Skompromitował się jednak pewien porucznik, który zamiast chronić swój pluton, padł na ziemię i włożył głowę w dołek. Leżał cały na wierzchu i tylko głowę miał w dołku. Żołnierze przezwali go „Struś”.
Tak się w tej chwili zachowuje polskie państwo, tak jak ten „Struś”. W sytuacji ogromnego zagrożenia dla milionów ludzi, czołowi politycy partii rządzącej i całe instytucje chowają głowy do dołka. Sejm przerywa obrady na dwa tygodnie, Ministerstwo Zdrowia alarmowane w piątek, że dramatycznie brakuje tlenu, odwleka decyzję do poniedziałku, bo przecież dni wolne, weekend.
Gdy trzeba było psuć państwo, niszczyć demokrację i praworządność, to wszystkie instytucje, od biur resortowych po prezydenta, pracowały nawet w nocy. W obliczu grożącej gigantycznej katastrofy państwo się chowa: nie ma mnie, nie ma mnie…
Choruje na COVID-19 ok. 350 tys. osób, zmarło 8,5 tys., na kwarantannie przebywa 407,5 osób. Łącznie stan czynnych, zdrowych ludzi w Polsce zmniejszył się o 766 tys. Liczba zachorowań rośnie w takim tempie, że za dni parę wyłączonych z aktywności wszelkiej będzie milion Polaków. I nie ma co się pocieszać, że rośnie nieco wolniej – bo rośnie. Nie maleje, tylko rośnie. Liczba tych wyłączonych ludzi (w tym zmarłych) nie stabilizuje się, tylko cały czas rośnie. Według danych MZ, każde kolejne 20 tys. nowych przypadków oznacza ok. 30 tys. osób na kwarantannie. W sumie może przybywać dziennie nawet kolejne 30-50 tys. osób wyłączonych z aktywnego życia. Tylko tyle, bo jednocześnie niektórym kwarantanna się kończy, ale i tak jest to liczba ogromna.
Czym to grozi? Całkowitym paraliżem kraju. W tej chwili na granicy załamania jest służba zdrowia, a lokalnie nawet poza tą granicą. Skutkiem będzie dalszy wzrost liczby chorych i liczby zmarłych.
Ale to nie wszystko. Grozi chaotyczny, trudny do przewidzenia, paraliż całych instytucji. Najpierw w skali lokalnej, a z czasem coraz szerszej. Lada moment może zacząć się okazywać, że nie ma kto naprawiać awarii, gasić pożaru, przewieść chorego. Mogą zacząć szwankować dostawy do sklepów, zamykać się instytucje, nie docierać poczta. Bo może okazać się, że tego wszystkiego nie ma kto zrobić. Już teraz docierają pojedyncze sygnały o takich sytuacjach, że coś nie działa, bo większość pracowników choruje lub jest w izolacji.
W tej niezwykle groźnej sytuacji państwo udaje, że go nie ma. Całe instytucje państwa nie robią nic, albo znajdują sobie tematy zastępcze. Trzeba być skrajnie nieodpowiedzialnym człowiekiem, by w takiej sytuacji wrzucać w kraj granat w postaci zakazu aborcji, by zajmować się tematami generującymi konflikty. Gorzej, zajmować się sprawami, którymi równie dobrze można by zająć się za rok.
Polskie państwo przypomina Titanica wariatów. Góra lodowa już walnęła, a załoga ogłasza bal, zamiata korytarze, pucuje klamki, oficerowie przymierzają fraki, panny strzelają focha, że „z Niemcami nie tańczą”…
Panowie, toniemy. Toniemy. To nie czas na wymianę ministrów, przeglądy lektur szkolnych, grożenie uczelniom odebraniem grantów i inne takie. Przestańcie pucować klamki. Weźcie się poważnie za ratowanie kraju, bo na razie miotacie się ruchami Browna. Zamykacie lasy, otwieracie lasy, zamykacie meblówki, otwieracie meblówki, a tu umierającym ludziom brakuje tlenu. Tlenu, nie planu lektur.
Krzysztof Łoziński