W dawnych czasach, czyli trochę przed połową dekady rządów PiS, demonstranci też darli się na całego. O to chodzi w demonstracjach, żeby upuścić trochę pary. W Al. Ujazdowskich, pod kancelarią premiera (dawniej URM) szło im najlepiej. Skandowali, nawiązując do słów nad wejściem do klasycystycznego budynku „gdzie masz honor i ojczyznę”, „złodzieje”.
Teraz – uwaga młodzieży – „wypierdalać, jebać, won, kurwy”.
Mięśniaki cywilne bronią wejścia do kościołów, zrzucają kobiety ze schodów, mięśniaki policyjne zatrzymują niepotulnych, leją gazem po oczach, szarpią i wrzucają do suk posłów. Mińsk rodzi się w Warszawie.
Czy na tym się skończy? Oczywiście, że nie. Oby nie przelała się krew. I nie o to chodzi, czyja. Oby w ogóle się nie przelała. Wtedy partia rządząca z J. Kaczyńskim nie będzie miała wyjścia – smród więziennej celi prawie czuć – żeby uniknąć odpowiedzialności trzeba będzie wprowadzić dyktaturę w stylu już niemaskowanym, peerelowskim.
Przy tym rządzący o czymś zapominają: frustraci są nie tylko po ich stronie. Już bywało w Warszawie (demonstracje górników), że rzucano w policję koktajlami Mołotowa. Już była śmierć prezydenta Gdańska, ale była i śmierć członka PiS w łódzkim biurze PiS.
Czy będą kolejne śmierci? A może rozwiążemy sprawę po białorusku, bez zabijania?
Trochę strasznie pisać takie słowa, bo przecież nie wiadomo, co stanie się jeszcze w Mińsku. Nie wiadomo też, co będzie w Warszawie, Krakowie, Poznaniu, Wrocławiu, Trójmieście… Ma być blokada ulic.
Jakub Tau