Dyktatura przyszła bokiem i znienacka. Jarosław Kaczyński pluje na wyrok sądu, który każe mu przeprosić publicznie za kłamstwa pod adresem Radosława Sikorskiego. Jemu wolno.
Wcześniej było o bólu, który jest większy dla jednych (J. Kaczyńskiego) niż dla innych (wszystkich, których nie wpuszczano na cmentarze).
No i ten ślub kościelny telewizyjnego Kurskiego. Niby nic dla rzeczypospolitej, ale dla katolików ważna sprawa. Nie musiał przechodzić na islam, judaizm, albo na prawosławie, albo na cokolwiek, żeby wziąć drugi ślub przed ołtarzem.
Ale najgroźniejszy jest J. Kaczyński, który pluje na wyrok sądu powszechnego (czyli sądu dla wszystkich). Nie przeprosi, bo jest sobą? Bo jest? A może dlatego, że nikt ani nic wyroku nie wyegzekwuje? Jeszcze trochę i okaże się, że „mężczyzna niewysokiego wzrostu” pilnowany przez osiemnastu policjantów, istotnie jest ważniejszy niż ktokolwiek w tym kraju. Jeśli to nie dyktatura, to jak to nazwać?
Jakub Tau