Zastanawiające jest jedno: czy naprawdę mamy aż tak dużą grupę sądowników, którzy wstydzą się swoich podpisów pod wnioskami kandydatów na członków KRS i kogo właściwie się obawiają? – pyta Jerzy Stępień w Archiwum Osiatyńskiego
Przed akcesją do Unii Europejskiej, i jeszcze przez pewien czas potem, nie brakowało w debacie publicznej pytań o to, co możemy do Unii wnieść, w szczególności jakie to mogą być wartości. Mam też wrażenie, że także przynajmniej niektórzy w „starej Unii” liczyli poważnie na to, że ze strony Polski pojawi się jakiś impuls, który tchnie w tę strukturę nowego ducha.
Sen się rozwiał
Jak przedstawiają się te kwestie po piętnastu latach? Przynajmniej przez pierwsze lata funkcjonowania w UE nie odnotowano po naszej stronie niepokojących problemów. Co prawda, nie dało się zaobserwować naszego szczególnego wkładu do wspólnoty, w każdym razie ja go nie zauważyłem, ale przynajmniej nie dostarczaliśmy problemów.
Co więcej, byliśmy raczej liderami wewnętrznej transformacji koniecznej w krajach nowych członków, by wyrównać krok w ramach poszerzonej europejskiej struktury. Do czasu…
A jak to wygląda dzisiaj? Okazuje się, że od blisko czterech lat nie tylko zapętlamy się w naszych wewnętrznych sprawach i problemach, ale nie potrafiąc ich samodzielnie rozwiązać w kraju własnymi siłami wnosimy nasze kłopoty na forum europejskie z nadzieją, że instytucje unijne uczynią to za nas.
Dobrze, oczywiście, że tak czynimy, ale sen o wnoszeniu do UE jakichś wartości, jakiegoś nowego ducha zdaje się bezpowrotnie przeminął.
Gdyby ktoś jeszcze pięć lat temu wieszczył, że naszym problemem numer jeden będzie już za rok stan praworządności, byłbym ostatnim, który skłonny byłby podzielać taką opinię. Dziś natomiast z niecierpliwością czekam na orzeczenia luksemburskiego Trybunału Sprawiedliwości UE, licząc, że pozwolą nam przywrócić wiarę w system prawa i jego moc sprawczą, dramatycznie podważoną przez „dobrą zmianę”.
Jeszcze będąc studentem prawa – pewnie pod wpływem wykładów z prawa rzymskiego, a także historii prawa – sukcesywnie ugruntowywało się we mnie i w świadomości licznych moich rówieśnikach przekonanie, że tylko w wyniku historycznych zawirowań wypadliśmy niejako z ram cywilizacji europejskiej.
I trafiliśmy z przymusu do obcego nam w istocie świata, zdominowanego przez naszych wschodnich sąsiadów, rozumujących w innych zgoła kategoriach. Musimy w nim tkwić, nie wiadomo nawet czy już na zawsze, przynajmniej w naszej pokoleniowej perspektywie, czy może jednak dane nam będzie wybić się na niepodległość. Ale jedno – myśleliśmy wtedy – jest pewne: my wiemy jak być powinno. I to wiemy wszyscy.
I wiele na to wskazywało po 1989 roku, że takie rozumowanie miało silne podstawy. Aliści też do czasu.
Okazało się bowiem w praniu, że choć nikt już nad nami ze Wschodu nie czuwa, że choć możemy czynić w naszym domu tak właśnie jak przez dziesięciolecia marzyliśmy, dziś z otwierającymi się coraz szerzej ze zdumienia oczami widzimy, że znajdują się wśród nas ludzie, którzy kończyli te same uniwersytety, znają nie gorzej od nas naszą historię, a mimo to z nieprzymuszonej woli ciągną do tego zdawałoby się obcego świata.
Świata, z którego z ogromnym wysiłkiem zdołaliśmy się wydostać i to w znacznej mierze o własnych siłach.
Nie ma sądu konstytucyjnego, nie ma konstytucji
Co najmniej od lat dwudziestych trwały w Polsce starania o wbudowanie w nasz porządek ustrojowy sądownictwa konstytucyjnego, w końcu dopięliśmy tego. Europa od dziesiątków lat, a Stany od ponad dwóch stuleci, czyli cały świat cywilizowany wie, że brak sądownictwa konstytucyjnego jest równoznaczny z brakiem konstytucji w ogóle. Nie ma sądu konstytucyjnego – nie ma konstytucji, tak jak nie ma kodeksu karnego, jeśli nie ma sądu karnego.
Oba te akty mogą być, oczywiście, uchwalone, nawet prawidłowo opublikowane, ale jeśli by ktoś wierzył, że konstytucja będzie działała sama z siebie, z mocy tylko swojego autorytetu, byłby takim samym realistą, jak ktoś, kto po ogłoszeniu nowego kodeksu karnego zlikwidowałby na drugi dzień sądownictwo karne, a w więzieniach otworzył bramy na oścież, bo jeśli już wszyscy kodeks karny znają, to tym samym ani myślą już dalej mordować, kraść i gwałcić. Likwidując w istocie Trybunał Konstytucyjny otworzyliśmy puszkę Pandory, a właściwie weszliśmy na równię pochylą. I jak to na takiej równi – zjeżdżamy.
Wszystkie etapy tej jazdy bez trzymanki od listopada 2015 roku są powszechnie znane, zostały skrupulatnie zapisane, wiadomo wszystko, co, gdzie i kiedy.
Wcześniej czy później przyjdzie pora na rozliczenia za czas „polskiej smuty”, a mimo to rządzący zachowują się tak, jakby mieli pozostać przy władzy na zawsze i jakby na zawsze postali zwycięzcami, których nikt przecież nie będzie sądził.
Jan Nowak ponad Naczelnym Sądem Administracyjnym
Ostatni eksces to odmowa wykonania prawomocnego wyroku NSA nakazującego ujawnienie nazwisk sędziów popierających kandydatury do KRS. Prawomocny wyrok mimo różnych sztuczek był dotychczas przynajmniej formalnie niepodważalny.
Po najnowszej akcji szefa Urzędu Ochrony Danych Osobowych Jana Nowaka już wiemy, że wyższą instancją nad Naczelnym Sądem Administracyjnym jest osobiście p. Jan Nowak. Ponieważ od pewnej chwili politycy PiS zaczęli utrzymywać zgodnie, że wyrok wyrokiem, ale konieczne jest jeszcze zbadanie, czy ujawnienie nazwisk sędziów nie narusza zasad ustawy o ochronie danych osobowych, stało się jasne, że taki jest w tej materii przekaz dnia.
Idąc tą drogą UODO zażąda niebawem, by utajnione były wszystkie nazwiska sędziów wydających jakiekolwiek orzeczenia. Fala hejtu wobec tych, którzy poparli kolegów do nowej KRS – według posłów PiS – jest rzekomo tak wielka, że należy się obawiać o ich bezpieczeństwo. Cóż powiedzieć więc o sytuacji sędziów wydających wyroki na naprawdę groźnych gangsterów?
Nie wiadomo już właściwie, czy wobec tak idiotycznej argumentacji, która została przedstawiona przy okazji przepychanki z utajnianiem nazwisk sędziów, śmiać się czy płakać. Pewnie znowu „ciemny lud to kupi”, a prawnikom pozostanie czekać na kolejny rekord absurdu i pokrętnej argumentacji. Zastanawiające jest tylko jedno: czy naprawdę mamy aż tak dużą grupę sądowników, którzy wstydzą się swoich podpisów pod wnioskami kandydatów na członków KRS i kogo właściwie się obawiają.
Żeby uchylić takie podejrzenie wystarczyłoby zachować się jak członek KRS sędzia Maciej Nawacki: Tak, podpisałem się pod swoją kandydaturą, naprawdę to już dawno mi się to miejsce należało…
Jerzy Stępień