Mikołaj I, po przegranej przez Rosję wojnie krymskiej, nie umarł na zapalenie płuc. Popełnił samobójstwo. Ponoć wyglądało to tak: kazał lekarzowi podać sobie truciznę, zmienił zdanie i zażądał odtrutki. Potem kazał podać inną truciznę, znów zmienił zdanie i zażądał odtrutki. Wreszcie zażył kolejną truciznę. Kiedy zażądał odtrutki lekarz tylko skłonił się i rozłożył ręce. Car zmarł, ale lud w jego śmierć nie uwierzył. Wstąpił do klasztoru, został świętym pustelnikiem – bajali ludzie, bo przecież car tak sobie umrzeć nie może.
A Putin? Sądzić go będą? Oj chyba nie, za dużo wie, a ta wiedza jest zbyt groźna dla zbyt wielu ludzi na kremlowskim świeczniku. Cóż, współczesny car nie ma sakry religijnej, nie trzeba zatem być nihilistą, żeby chcieć go zabić bombą, nie trzeba być kapralem gwardii, żeby udusić go szarfą na cichy rozkaz wielkiej księżnej.
A lud i tak przez wiele lat będzie gadał, że Wołodia przecież żyje, bo widziano go na Majorce w luksusowej willi, albo np. w Białymstoku na parkingu, albo w Waszyngtonie, jak grał w kulki z Bidenem.