Wydarzeniem nadchodzących dni będzie bez wątpienia wizyta prezydenta USA. Być może w swych przemowach wspomni on o Kazimierzu Pułaskim, a jeśli nawet nie, zrobią to nasi politycy, jako że sejm uczcił niedawno konfederację barską, do której Pułaski zgłosił akces. Trzeba jednak wiedzieć, że dla Amerykanina „Bar” nie jest nazwą ukraińskiej mieściny, ale powszechnie używanym określeniem całej społeczności prawniczej (the Bar), zarówno w skali kraju, jak i lokalnie. Tak czy inaczej tłumacze powinni uważać, kiedy padnie słowo „Bar” – miejmy nadzieję, że nie przetłumaczą go na wzór enuncjacji krajowych oficjeli jako „kastę w togach”. Skoro jednak rok przyszły, 2018, ma być Rokiem Konfederacji Barskiej, trzeba pilnować by do tego czasu nasz polski odpowiednik amerykańskiego Baru nie podupadł. Z tego krótkiego wywodu natury językowo-historycznej płyną wnioski oczywiste, a nawet dalece zachęcające: sprawa Baru jest wciąż aktualna, a jej obrońcy nie tylko zasługują na szacunek, lecz mają w dodatku zapewnioną wdzięczność przyszłych pokoleń.
Zachęcam, by 6 lipca nadstawić ucha i osobiście sprawdzić, czy amerykański prezydent przygotował jakieś asy skrywane do tej pory w rękawie. Pewno tak, bo w końcu słowo „Trump” oznacza między innymi – nomen omen – najwyższą figurę w talii, wykluczam jednak, aby wzorem Baracka Obamy podniósł sprawę stanu praworządności w naszym kraju na przykładzie Trybunału Konstytucyjnego (wystarczy wspomnieć na obraźliwe słowa Donalda Trumpa o sędziach, którzy w zeszłym roku blokowali jego dekret zakazujący wpuszczania przybyszy z niektórych państw arabskich). Nie rezygnując z odwołania do gradacji w kartach powinniśmy od początku, i to możliwie dokładnie, patrzeć na ręce rozdającego, by później nie mieć pretensji o wynik gry, w której jedną ze stawek jest nasza własna skóra.
Pozostaje też dalece aktualną rada: pożyjemy, usłyszymy… Nie piszę rozmyślnie: „zobaczymy”, gdyż nie przewidziano dla nas miejsca na elitarnym zgromadzeniu na Placu Krasińskich (notabene biskup Adam Stanisław Krasiński był jednym z barskich przywódców). A może to i dobrze, i nie ma czego żałować, nie powtórzą się przecież krakowskie Błonia, trzeba zachować zbawienny umiar. Skoro już mowa o sceptycyzmie, pochylmy się nad interesującymi słowami jego europejskiego ojca, Michała de Montaigne, królewskiego sędziego, a więc członka noblesse de robe, „szlachty w togach” (skąd to znamy?). Montaigne, omawiając ceremonie spotkań władców, napisał tak: „Jest to, powiadają, pospolity zwyczaj […], aby najznamienitszy był przed innymi w umówionym miejscu, ba, nawet przed tym, u którego zjazd się odbywa; a to dlatego, aby ten pozór świadczył, że to mniejsi odwiedzają większego i starają się o jego łaskę, nie zaś on ich”. Zgoda! W takim razie zwrócimy również uwagę na to, kto w czwartkowe popołudnie stawi się na placu pierwszy, a kto ostatni.
*Marian Sworzeń ur. 1954, prawnik, pisarz, członek PEN Clubu, ostatnio wydał „Opis krainy Gog”