Wielu, pewnie większość posłów-interlokutorów, stosujących argumenty niżej pasa, ktoś, kiedyś usiłował kształcić i zapewne przez pomyłkę obdarzył stopniami naukowymi, nawet tymi z górnych półek. Dawniej profesorzy, doktorzy, adwokaci, nawet zwykli magistrowie i urzędnicy stanowili tzw. klasę średnią, więc zaliczali się do inteligentów. Zresztą bywali inteligenci mogący się szczycić zaledwie minimalną edukacją, rolnicy, zwykli robotnicy. Potrafili zdrowo myśleć i wiedzieć co to godność i kultura osobista. Brzydzili się kłamstwem, fałszem, hipokryzją…
Po prostu stosowali dziesięcioro przykazań niezależnie od wyznawanej wiary lub nie w takiego czy innego Boga. Dlatego często wracam myślami do czasów już mocno historycznych, żałując dawno zakazanych lub zapomnianych możliwości stosowania według mnie wielce sprawiedliwych restrykcji, charakteryzujących się surowymi represjami w stosunku do łamiących ustanowione prawo lub zwyczaje. Czyż nie godniej i dostojniej by było, gdyby dr (sic!) Kaczyński, zamiast urządzać w sądzie publiczną żenadę, wyzwał byłego prezydenta Wałęsę na pojedynek z dwoma sekundantami w jakimś ustronnym lesie i tam sobie do siebie z pożytkiem dla społeczeństwa postrzelali?
Albo, gdyby niejaką panią Beatę S., co to cudem jakimś wypsnęła się z worka, chcąc sprawdzić właściwość jej racji, jacyś mnisi spławili ją z obciążeniem w głębokim stawie? Ma rację – nie utonie, myli się – utonie…
W starożytności, ale nie tylko, przyczyną pojedynków nie były sprawy osobiste. Toczyły się o dobro publiczne. W Hiszpanii, za panowania Alfonsa VI (1065-1109), takim sposobem rozstrzygnięto właśnie spór natury publicznej: pojedynek miał zadecydować, czy Kościół przyjmie liturgię mozarabską, czy rzymską… Walki gladiatorów na rzymskich arenach, nie były pojedynkami. Zmuszano ich do walk, by dawali krwawe widowiska i ponurą rozrywkę.
Średniowieczne prawo germańskie dopuszczało stosowanie w postępowaniu sądowym tzw. ordaliów, sądów bożych, prowadzonych wobec oskarżonych o przestępstwa kryminalne celem wykrycia ich winy lub dowiedzenia niewinności. Ordaliami były najwymyślniejsze próby, np. próba rozpalonego żelaza.
Jeżeli oskarżony cudem przeżywał przypiekanie rozżarzonymi do czerwoności cęgami wybranych fragmentów ciała, był niewinny. Ale taki sam wynik tej próby u oskarżonej o czary, w czasach św. inkwizycji, świadczył o winie: przeżyła dzięki pomocy sił nieczystych…
W praktyce, osoba, w stosunku do której toczyło się postępowanie sądowe, podczas jednej, czy kilku prób przechodziła katusze i najczęściej umierała na skutek np. szoku pourazowego, upływu krwi, niemożności oddychania. Obojętnie, była winna, czy nie. Innymi pierwowzorami dzisiejszego wariografu, to m.in. próba pławienia, gotowania, próba komunii, próba krzyża…
Próba pojedynku sądowego oparta była na przekonaniu, że sprawiedliwy Bóg nigdy nie dopuści do skazania niewinnego. Odbywała się w obecności sędziów i zebranej gawiedzi według określonych reguł. Z treści zachowanych dokumentów wynika, że zezwolenie na ordalie po raz pierwszy wydał król Burgundów, Gundebald, w roku 501. Król duński, Frothon III, twierdził, że „spory powinno się rozstrzygać mieczem; szlachetniej jest, aby mężowie rozprawiali się przy użyciu broni, a nie mieląc językiem”.
Pojedynkami w średniowieczu były turnieje. Traktowano je jako zabawę. Wprawdzie dopuszczano do walki broń tępą, ale, bywało, że i ostrą. Ta rozrywka wyższych stanów niejednokrotnie kończyła się tragicznie, zranieniem, a nawet śmiercią. Przekazywane legendy, a także strofy pisanych i śpiewanych, sentymentalnych poematów, opiewały bohaterskie czyny niezwyciężonych, błędnych rycerzy, przemierzających Europę w poszukiwaniu godnych rywali, by potykać się z nimi dla sławy.
Tu należy wspomnieć celtycką legendę o królu Arturze i jego dwunastu rycerzy okrągłego stołu, a także bohatera opowieści Cervantes’a, Kichote — staczających liczne pojedynki w obronie sprawiedliwości, cnoty i honoru. Tu nasuwa się analogia i smucąca mnie refleksja do dzisiaj. Posłanka PiS-u, Krystyna P., słaba kobieta, sama musiała bronić w sądzie swojej cnoty przed napastującym ją Jerzym O. Na kilka tysięcy członków partii rządzącej nie znalazł się ani jeden rycerz, by na ubitej ziemi stanąć w jej obronie z mieczem lub choćby z kijem w dłoni.
Ale wróćmy w dawne czasy. Rozpowszechniające się stosowanie prochu i wynalezienie broni palnej doprowadziło do zasadniczych zmian w uzbrojeniu rycerskim. Ciężkie pancerze i miecze, długie niewygodne kopie, zastąpione zostały broniami lżejszymi. Przeciwnika można już było dosięgnąć z odległości.
W XVI w. pojawił się rapier, o długim, cienkim i ostro zakończonym brzeszczocie. Rapier miał wyjątkowo wygodny uchwyt, z rodzajem kosza, chroniącym rękę przed cięciami. We Włoszech i w Hiszpanii, tamtejsza szlachta doszła do mistrzostwa w „robieniu” tą ulubioną przez siebie bronią. Ojczyzną szpady dworskiej, bardzo lekkiej, często wymyślnie ozdabianej, była Francja drugiej połowy XVII w. W walce, przy użyciu tych dwóch białych broni, nie decydowała siła fizyczna, ale zręczność i szybkość w jej operowaniu.
Pojedynki na pistolety stały się modne dopiero w XIX w. Pociągnęły za sobą duży wzrost śmiertelności. W walkach na białą broń jedna, czy kilka powierzchownych ran nie musiały eliminować przeciwnika. Rany postrzałowe natomiast były na ogół ciężkie i często kończyły się śmiercią. Tak zakończył życie rosyjski poeta, A. Puszkin, w 1837 r., E. Galois, Francuz, twórca nowoczesnej teorii równań algebraicznych, w 1832 r., czy niemiecki działacz socjalistyczny, F. Lassalle, w 1864 r.
Wiek XIX charakteryzował się również pomysłowością odbywanych pojedynków. Do absurdalnej walki doszło w 1803 r. nad paryskimi błoniami. Nad, bo w powietrzu… Niejacy Peeck i Granpierre wznieśli się na balonach i wystrzelili wzajemnie z muszkietów do powłok swoich balonów. Balon Peecka, trafiony celnym pociskiem pękł, a jego pasażer spadł na ziemię. Oczywiście zginął.
Pierwszym, który zezwolił na odbywanie honorowych pojedynków, był król francuski, Henryk II. W 1547 r. ogłosił odpowiedni akt. Natomiast już jego syn, król Karol IX, do pojedynków był wrogo usposobiony. W 1566 r. wydał edykt, uznający je za zbrodnię majestatu. Groziła kara śmierci. Rozkaz króla nie przyniósł spodziewanych skutków. Następca Karola IX, Henryk Walezy, zezwolił na pojedynkowanie się tylko w jego obecności. Za panowania Henryka IV, we Francji zginęło blisko 8.000 osób. Początek wieku XVII przyniósł tragiczniejsze żniwo: w pojedynkach zabitych zostało ponad 30.000 osób. Była to liczba większa od ilości poległych w niejednej ówcześnie prowadzonej wojnie.
Pojedynkom nie zdołały położyć kresu ani groźba kary śmierci, ani infamie, ani kara wygnania, ani klątwy kościelne. W czasach Ludwika XIV pojedynkowały się już kobiety.
Światłe kręgi społeczeństw zawsze uważały takie rozstrzyganie sporów za nonsens. Kościół i kolejni papieże zdecydowanie je potępiali, jako sprzeczne z boskim przykazaniem. Wichman, arcybiskup magdeburski, zgodnie z uchwałami soboru w Walencji, z 855 r., odmawiał pogrzebu chrześcijańskiego tym, którzy polegli w pojedynkach. Kościołowi szli w sukurs panujący z woli Boga, np. królowie Franków, Dagobert II i Karol Wielki, także cesarz niemiecki, Henryk II…
W XIII w. przeciwko ordaliom wystąpili papieże Aleksander III i Celestyn III. Mimo to, np. prawo saksońskie pojedynki usankcjonowało, także magdeburskie i szwabskie. Cesarz Rudolf II okazał pobłażliwość: w 1609 r. wydał Henrykowi Lotaryńskiemu przywilej zezwalający na odbywanie pojedynków tylko w jego obecności na obszarze między Mozelą a Renem. Zdecydowanie przeciw pojedynkom wystąpił sobór Trydencki. Także król szwedzki, Gustaw Adolf, surowo karał ich uczestników.
W nowszych czasach, w XIX w., do przeciwników tego barbarzyńskiego zwyczaju należeli również Polacy: generał-poeta, Franciszek Morawski i historyk, Joachim Lelewel. Niemiecki filozof, A. Schopenhauer w swoich „Aforyzmach” zalecał pojedynkowiczów publicznie chłostać. W 1891 r. papież, Leon XIII, skierował do biskupów austriackich i niemieckich encyklikę, w której definiował pojedynek jako podwójną zbrodnię — zabójstwa i samobójstwa.
Najwcześniej zabrakło pojedynków w Anglii. Zatwierdzony przez parlament dekret królowej Wiktorii przewidywał, że oficer, który kogoś obraził i nie wyraził gotowości naprawienia krzywdy, musiał opuścić korpus oficerski. Dymisję otrzymywał i ten oficer, który przeprosin nie chciał przyjąć. Znacznie gorzej sprawa przedstawiała się w innych krajach. Kiedy oficerowie austriaccy odmawiali dawania satysfakcji z bronią w ręce, oficerski sąd honorowy nakazywał im opuszczać szeregi wojska. Podobnie działo się w Prusach.
A jak te sprawy toczyły się w Polsce?
Zwyczaj pojedynkowania się Polacy przyjęli z zachodnim prawem feudalno-rycerskim. Prawo magdeburskie zalecało i pojedynki, i tortury. W znalezionym w Elblągu średniowiecznym rękopisie odczytano traktat o ordaliach, dopuszczających próbę pojedynku. Przepisy w tej sprawie ustanawiały, że jeżeli do walki stanąć mają chłopi, mieli się bić pałkami, jeśli chłop wyzwał do odpowiedzialności rycerza, bronią musiały być miecze, natomiast gdy rycerz chłopa pozwał, obaj mieli używać pałek.
Podkomorzy krakowski, Gniewosz z Dalewic oskarżył królową Jadwigę o zdradę. W obronie jej czci i godności odezwał się Jaśko z Tęczyna, a z nim stanęło dwunastu rycerzy. Przed sądem podczas rozprawy Gniewosz przyznał, że jego zarzut był potwarzą i prosił o wybaczenie. Nie chcąc narazić królowej na niepewny wynik pojedynków, sąd skazał Gniewosza na… odszczekanie obrazy. Skazany usadowił się natychmiast po werdykcie pod ławą w izbie sądowej i publicznie, szczekając głośno, trzykrotnie wyznał, że co powiedział przeciw królowej, było fałszem.
Pomyśleć, co by się działo przed ostatnimi wyborami do samorządów, gdyby skazany przez sądy za kłamstwa premier Morawiecki musiał publicznie, mozoląc się pod ławą sejmową, odszczekiwać swoje fałszywe wyznania… Nie miałby czasu na sprawowanie swoich zasadniczych zajęć (z pożytkiem dla państwa!).
Obrazić honor polskiego szlachcica można było byle jakim słowem. Marszałek nadworny litewski, Mikołaj Radziwiłł skarżył się w drugiej połowie XVI w. Zygmuntowi Augustowi, „iż wiele popełnianych zabójstw usprawiedliwia się pojedynkami” i domagał się ustanowienia prawa „przeciw stosowaniu tego barbarzyńskiego zwyczaju”. Na nic zdały się jednak uchwały, podjęte w tej sprawie na sejmie koronacyjnym Zygmunta III Wazy, ani podobne, na Litwie. No cóż, do dzisiaj w Polszcze nie wiele znaczą najdoskonalsze nawet prawa, jeśli nie postępuje za nimi egzekucja. Egzekucja, niestety, od wieków stanowi najsłabsze ogniwo jurysdykcji w Rzeczypospolitej. Szlachta, w związku z tym za nic miała sejmowe uchwały i pojedynkowała się dalej, z imieniem Boga na ustach, po gościńcach i zajazdach, w obozach wojskowych i sejmikach. Coś z tego dotrwało do dzisiejszej Polszczy: nie tylko kmiotki, ale i najwyższe władze wycierając sobie ustawicznie imieniem ojczyzny przepełnione hipokryzją i kłamstwami usta co rusz, niby w imieniu ludu, łamią nie tylko ustanowione niższe prawa, ale i tę najpierwszą, zasadniczą ustawę.
Bogobojni Polacy wstrzymywali się jednak od pojedynkowania, ale tylko… w soboty, święta i w dni poświęcone Matce Boskiej.
Ulubioną bronią Polaka, w takich walkach, była szabla. Także strzelano do siebie pistoletami. Niekiedy w pojedynku brały udział obie te bronie. Szable wyrabiano w pospolitych kuźniach. Jej rękojeść miała graniasty pałąk oraz metalową pętelkę, zwaną paluchem, przytwierdzoną do rękojeści i służącą do pewniejszego uchwytu przez włożenie w nią wielkiego palca. W XVIII w. do szabli dodano szeroki ażurowy furdyment, gardę, skutecznie chroniącą dłoń przed zranieniem.
Modnym strojem ówczesnych awanturników były kaftany i długie rękawice ze skóry łosia, a także wysokie czapki na drucianych rusztowaniach, chroniących przed cięciami głowę.
Za czasów Sasów uwielbiano pojedynkować się na koniach i strzelając z pistoletów. Kto zliczył ile koni, Bogu ducha winnych, zginęło przy okazji?…
I w dobie stanisławowskiej zabijano się, „dając sobie pola”. W roku 1766 odbył się jeden z najsłynniejszych w dziejach pojedynków: Giovanni Casanova contra Franciszek Ksawery Branicki, powód — kobieta. Siekano się i dziurawiono w wojsku kościuszkowskim i w Legionach J. H. Dąbrowskiego. W czasach Królestwa Polskiego głośnym echem przeleciała wieść o waśni księcia Adama Czartoryskiego z generałem Ludwikiem Pacem zakończonej walką. Powabnym powodem była ręka panny Anny Sapieżanki.
Pojedynkowali się także tułacze Wielkiej Emigracji.
Masowo i zaciekle, w XIX w., zaczęli siekać się członkowie niemieckich korporacji studenckich. Trafiali się bursze, bardziej dumni z gęby pokancerowanej bliznami, wyniesionymi z pojedynków, aniżeli z dyplomu ukończenia uczelni. Nasi akademicy, podczas studiów zagranicznych szybko dali się wkręcić w te śmiertelne tryby, zgodnie z dewizą Polaka: co złe, to smakowite.
Pierwsze reguły pojedynków zaczęto spisywać w XVIII w. Krążyły one, w odpisach, wśród zainteresowanych. W 1777 r., zasady tego rodzaju walk, składające się z 25 artykułów, ułożyła angielska szlachta, mieszkająca w Irlandii. Jednak aż do pierwszej połowy XIX w. wiele walk odbywało się z pominięciem jakichkolwiek reguł. Opracowania jednolitych przepisów podjął się w 1836 r. paryski „Jockey-Club” zlecając tę pracę hrabiemu Chateavillardowi. Pierwszy kodeks postępowania biorących udział w pojedynkach ukazał się drukiem pod tytułem „Essai sur le duel”. Rozpowszechnił się nie tylko we Francji, stał się kodeksem międzynarodowym, obowiązującym od Pirenejów do Uralu, a także wzorem dla lokalnych opracowań, w różnych krajach. Pierwszym Polakiem, który podpisał się swoim nazwiskiem pod takim zbiorem praw, był Józef Naimski. Pracę „O pojedynkach” wydał w Warszawie, w 1881 r. Sto kilkanaście lat temu wyszedł drukiem we Lwowie „Pojedynek, jego reguły i przykłady” Witolda Bartoszewskiego. W tym samym roku, 1899, znakomity skądinąd słynny krytyk literacki i publicysta, Wilhelm Feldman, wydał we Lwowie „Kodeks honorowy i reguły pojedynku”.
Największą popularnością cieszył się „Polski kodeks honorowy” Władysława Boziewicza. Pierwszy raz ukazał się w 1919 r.
Czy jego zasady są stosowane również w naszych czasach? Chciałbym. Naturalna selekcja posłów, senatorów, czy prezesów przeróżnej maści, i innych naszych „kochanych” politycznych lub z politycznego nadania elit, może by wyłoniła ludzi dobrze wychowanych, kulturalnych, rozumnych, pragmatycznych, ogólnie uczciwych… Ale nasi politycy, ci — co rusz trafiani literą prawa są bardziej zestresowani gilotyną kodeksu, niż — choćby w najmniejszej mierze — przygotowani do rozumienia pojęcia HONOR?
Andrzej Markowski-Wedelstett
*Autor: Urodzony w 1936 roku dziennikarz popularnonaukowy. Z wykształcenia matematyk. Długoletni wykładowca szkół wyższych.