Po zakończeniu szczytu klimatycznego COP-24 w Katowicach ogarnął mnie umiarkowany entuzjazm. Delegacje blisko 200 krajów, bez Chin i USA – największych trucicieli, uzgodnili, że do 2020 roku, w swoich krajach przygotują, co konkretnie zrobią, żeby ograniczyć emisję gazów cieplarnianych i pokażą to na COP-25 w Chile.
W 1992 roku podpisana została „Ramowa Konwencja Narodów Zjednoczonych w sprawie zmian klimatu”. W 1997 roku w Kioto podpisano protokół nakładający obowiązek redukcji emisji zwłaszcza CO2. Trzy lata temu w Paryżu udało się dogadać, że umawiające się strony będą składać zobowiązania w sprawie redukcji emisji. Mamy rok 2018, od ramowej konwencji ONZ minęło 16 lat. W perspektywie mamy kolejne dogadywanie się w Chile. Konkretów o znaczeniu globalnym, poza zmniejszeniem stosowania freonów brak. Mniej odporni znawcy tematu uważają, że w przedziale 18–20 lat, przy ociepleniu do 2 stopni C, nastąpią nieodwracalne zmiany w klimacie. Inaczej mówiąc zafundujemy sobie warunki samozagłady. Upraszczając, rzecz w tym, że taki Trump uznał to za „bulszit”, jak mawiają Anglosasi, czyli bzdurę (wycofał się z porozumienia paryskiego), a także Chiny postanowiły wybić się na mocarstwo Nr 1 istniejącego jeszcze świata Ziemian i dopiero potem będą negocjować. Chwilowo wykupują lasy tropikalne z pokładami ropy i je degradują.
Żeby nie być tak jednostronnym: na Ziemi bywało cieplej niż obecnie. Tyle tylko, że nie było jeszcze wtedy cywilizacji człowieka, wobec czego dość obojętne jest nam wymieranie w tych okolicznościach gatunków na globalną skalę.
To że nasz gatunek, który gdyby przeskalować dzieje Ziemi do 24 godzin trwa 1,5 minuty, chce ogarnąć zmiany klimatyczne – to dobrze. W końcu udało się z zimnej wojny przejść do braterskiej współpracy globalnej chociaż rzecz nie jest trwała. Tak że jest jakieś światełko w tunelu. Póki co (wiem, że to rusycyzm ale ujutny) zanim wielcy narzucą maluczkim ład klimatyczny na własnych warunkach, sprzątałbym na narodowych podwórkach, żeby można było otworzyć okno w mieszkaniu albo udać się na marszobieg bez maski. A mamy tu co nieco za uszami. Jesteśmy w sercu Europy, poinformował nas premier, który minął się z powołaniem, bo powinien być dyrygentem tak mu wychodzi gestykulacja. I nie ogłosił, że nie mamy polityki energetycznej. Mamy za to chaos. W czasach gdy kłamstwo jest głównym narzędziem polityki, dlaczego chaos nie miałby być formą strategii: rano popieramy trucicieli, w południe nie popieramy, a wieczorem komunikat na temat smogu. Swoje dołożył prezydent, że będziemy bronić górnictwa węgla jak niepodległości. Czyli idziemy pod prąd. Po czym pochwalił Michała Kurtykę, głównodowodzącego w Katowicach za sukces COP-24 gdzie z energią z kopalin było nie po drodze. Do zmiany uczuciowych „klimatów” prezydenta Dudy przywykliśmy. Przydałoby się coś na temat odnawialnych źródeł energii. Na przykład, że w elektrowniach wiatrowych, poza samymi nakładami inwestycyjnymi, koszt wytwarzania energii jest bliski zera. Albo, że zwiększanie potencjału fotowoltaiki, czyli energii zdobywanej dzięki słońcu, jest niezbędne, bo zabraknie nam wody do schładzania bloków w Kozienicach, Opolu czy Jaworznie. Mało kto wie, że największe problemy z energią są nie w zimie, a podczas upałów w lecie, bo w elektrowniach cieplnych, w obiegach otwartych nie starcza wody do schładzania i trzeba ograniczać moc tych kosztujących dziesiątki miliardów złotych instalacji.
Istotną korzyścią OZE byłoby rozproszenie tych źródeł energii. Ponieważ nie mogliby się wtrącać do tego kto ile produkuje energii na własne potrzeby działacze partyjni.
W Katowicach działy się rzeczy dziwne: miejscowy biskup nie był od tego żeby rozważać przyszłość energetyki w powiązaniu z odnawialnymi źródłami. Ekolodzy nie jawią się już jako stado dziwaków. Górnikom należałoby zaproponować transformacje do innych zawodów skoro jest koniunktura na prace hydraulików, spawaczy, kierowców skomplikowanych maszyn. Uznano, że najbardziej szkodzą klimatowi politycy.
Koszt organizacji COP-24 w Katowicach wyniósł ponad 250 mln zł. Za te pieniądze można by wymienić pozostałe, około 5 tysięcy starych pieców w Warszawie i otoczeniu stolicy europejskiego kraju, gdzie smog potrafi przekraczać trzy, cztery razy dopuszczalne normy. I to jest konkret o który dopominała się nastolatka z trybuny katowickiego szczytu. Taki, który będzie mogła przekazać w przyszłości swoim dzieciom.
Jerzy Dzięciołowski
*Autor jest dziennikarzem i publicystą ekonomicznym, b. redaktor naczelny b. Nowego Życia Gospodarczego