Ostatniego maja około 19,40 włączyłem „Wiadomości”, by obejrzeć relację z posiedzenia Sądu Najwyższego. Razem ze słowami prezentera na ekranie pojawił się napis „Sędziokracja” opatrzony pytajnikiem. Jako prywatny odbiorca zawiodłem publicznego nadawcę, gdyż wbrew jego intencjom odebrałem to słowo całkiem dobrze. Przecież obawiać się powinniśmy tylko rządów ludzi nieuczonych lub okrutników, ale nie sędziów, choćby dlatego, że ich dobrego imienia broni od wieków biblijna Księga Sędziów…
Zobaczyłem więc komplet orzekający, usłyszałem kilka słów przewodniczącego składu, potem obejrzałem przepychanki na sali, a następnie wysłuchałem wypowiedzi trójki młodych, widzianych przez mnie pierwszy raz, ludzi – przedstawiciela prezydenckiej kancelarii, profesora z Rzeszowa i redaktora pewnego pisma. Ich przekaz był jednoznaczny: SN nie miał najmniejszych racji, kwestionując prawo głowy państwa wykorzystane przed dwoma laty (A.D. 2015) do ułaskawienia M.K., piastującego obecnie urząd ministra. Zwróciłem uwagę, że urzędnik kancelarii, w odróżnieniu od pozostałych, mówił „my” (uważamy, nie zgadzamy się, twierdzimy), nawiązując (świadomie?) do historycznej formy mów królewskich zwanej „pluralis maiestaticus”. Kiedy nazajutrz – był to prawie Dzień Dziecka – posłyszałem w radio krytyczną wobec prezydenckiego aktu łaski wypowiedź, przywołującą obyczaje z czasów monarchii absolutnej, przypomniało mi się dzieło z klasyki literatury dziecięcej. Tytułu nie podaję, bo zna je chyba każdy, wszak „wszyscy dorośli byli kiedyś dziećmi”. Tam sprawa, jak wiemy, wyglądała mniej więcej tak:
M.K. po opuszczeniu planety B-652 odwiedził tyle planet, ilu było sędziów SN – siedem. Na jednej spotkał Króla, który był monarchą co się zowie – nakazywał, polecał, oczekiwał, zezwalał, przyznawał, etc. M.K. był tylko zwykłym dzieckiem, w dodatku z innej planety, więc niczego interesownie nie oczekiwał, wszystkiemu się natomiast dziwił. Nie zrobiło więc na nim wrażenia, że Król, na dowód powszechnego dlań posłuchu, zapowiedział, że oto specjalnie dla gościa urządzi widowisko w postaci zachodu słońca o 19,40. I nie tylko to… Od ręki zamianował M.K. ministrem. Jakiego resortu? – zapytamy, jeśli zdarzyło nam się zapomnieć o tym niuansie z książeczki Saint-Exupéry`ego. Kiedy Król uzupełnił nominację („Hm… sprawiedliwości”), M.K. bystro zauważył, że przecie władca jest jedynym mieszkańcem planety. Król zaraz wyjaśnił, że żyje tam jeszcze stary szczur, wobec czego M.K. jako minister będzie mógł czerpać przyjemność z tego, że owego gryzonia co jakiś czas osądzi i skaże, by potem zaraz go ułaskawić. Ale i ta perspektywa nie zwiodła M.K., podobnie jak zapowiedź uczynienia go ambasadorem – nie przyjąwszy obu propozycji, „wyruszył w drogę, wzdychając z ulgą” ku innym planetom. Ostatnią, na którą Mały Książę trafił, była Ziemia. Co było potem, wiadomo wszystkim dzieciakom i większości z ich rodziców…
Gdyby nie wspomniany „pluralis majestaticus”, pewno poszedłbym innym tropem, oddając głos wyłącznie osobom dorosłym, ale chyba nie ma czego żałować… Wiemy dzisiaj niezawodnie (A.D. 2017), że obok niewątpliwej przyjemności, ułaskawienie może być też źródłem niemałego ambarasu.
*Marian Sworzeń, ur. 1954, prawnik, pisarz, członek PEN Clubu, ostatnio wydał „Opis krainy Gog”