pi pod Sejmem, I Prezes Sądu Najwyższego przerywa urlop i wraca do pracy, posiedzenie „nowej KRS” dostarcza niezbitych dowodów po co była potrzebna PiS- owi zmiana sposobu wybierania jej członków na nowy, uchwalony zwykłą ustawą.
To na tym posiedzeniu posłanka Pawłowiczówna publicznie, do kamery i mikrofonu przedstawiła listę, zawierającą nazwiska sędziów, których kandydatury miały być rozpatrywane na tym posiedzeniu KRS, a którzy zostali sfotografowani na zgromadzeniach w obronie niezawisłości sądów, czy też nie udzielili odpowiedzi na pytanie kto jest I Prezesem Sądu Najwyższego zgodnej z rządową wykładnią. Jako „czarną listę”: do skreślenia i odrzucenia. A nowy przewodniczący, sędzia, nie tylko nie wyrzucił jej do kosza, nie przywołał do porządku Krystyny Pawłowicz – a wprost przeciwnie, listę przyjął, kazał ją powielić i rozdać .
Teraz już nawet najwięksi zwolennicy „dobrej zmiany” wiedzą na czym ona polega. Nic tu już nie trzeba tłumaczyć, poddawać zawiłej interpretacji, odwoływać się do prawa rzymskiego, do standardów europejskich – „koń jaki jest, każdy widzi”.
Wymowa tego wszystkiego jest jednoznaczna – wracamy do nie tak dalekiej przeszłości. Do czasów sprzed transformacji ustrojowej lat 89 – 90, do czasów umownie nazywanych „czasami komuny”. Gdy zaś piszę „umownie”, to używam tego słowa świadomie: moim zdaniem, i mogę to bardzo dokładnie i precyzyjnie uzasadnić – w Polsce, w latach 1945 – 1989 nie było żadnej komuny. Wyłączając kilkuletni okres lat 1949 – 1955, w Polsce budowany był ustrój państwowego socjalizmu z wszystkimi jego pozytywnymi i negatywnymi skutkami, jak w każdym innym ustroju społeczno- politycznym. W całej historii.
Państwowy socjalizm upadł, nie wytrzymał konkurencji w sferze gospodarki z kapitalistycznym modelem gospodarki wolnorynkowej. I stało się – zawierzając na słowo licznym instruktorom i podpowiadaczom z „tamtego” świata skoczyliśmy do basenu nie sprawdzając, ile jest w nim wody.
Za chwilę minie trzydzieści lat od tamtego skoku, urosło już nowe pokolenie, które nie zna innego świata niż ten za oknem, ten z paszportem w szufladzie własnego biurka a nie w ważnym urzędzie, świata wielkich galerii handlowych a nie kolejek po wszystko, bez spłaszczonej struktury społecznej, gdzie bogaczem był byle „badylarz”, gdzie lekarz pracujący w stoczniowej przychodni zarabiał zdecydowanie mniej niż robotnicy, których leczył.
Wszystko się zmieniło. Wszystko w świecie rzeczy, wartości materialnych, mierzonych wartością pieniądza, który jest wymienialny i podlega wahaniom wartości. Tak jak w innych krajach naszego kręgu cywilizacyjnego.
Ale czy to wystarczy, aby twierdzić, ze zmieniło się wszystko?
Nie. Nie wszystko się zmieniło!
Nie zmieniła się chęć sprawujących władzę, aby jej nigdy nie oddać. Pamiętacie jak stary już Gomułka – ten sam, który potrafił zgromadzić na największym placu Warszawy największą jak dotychczas demonstrację, ludzki tłum wyrażający mu bezgraniczne poparcie – kilka lat później wołał skrzeczącym – „władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy, a socjalizmu będziemy bronić jak niepodległości”?
Takie właśnie mam skojarzenia, gdy widzę i słyszę ludzi obecnej ekipy rządzącej Polską.
Dodam jeszcze, korzystając ze swojej pamięci słonia, że porównując poziom tamtej ekipy, jej sprawność intelektualną, zaangażowanie ideowe, wiarę w postawione przez kierownictwo cele – oceniam ją lepiej niż obecną ekipę pana Zbyszka, Andrzeja, Mateusza, Joachima, Patryka czy pani Beaty.
Mówiąc to, zdaję sobie sprawę ze skali koniecznych uproszczeń. Taki poziom syntezy nie uwzględnia subtelności terminologicznych i żadnych innych. Bo nadszedł czas mówienia wprost. Na subtelne analizy będzie – może – czas w innym miejscu i momencie.
I jeszcze na koniec tych rozważań o przemijającym kształcie naszego świata. Coraz częściej z ust sprawujących władze pada argument za całościowym potępieniem wszystkich i wszystkiego co jest z tamtego świata, który skończył się na przełomie lat 80/90 ubiegłego wieku.
Słucham wrzawy wokół sędziego, wskazanego przez I Prezes Sądu Najwyższego jako zastępcę na czas urlopu {wskazanego również przez Andrzeja Dudę). Wrzawy, wyliczającej bez większego sensu w ilu procesach w czasie stanu wojennego był członkiem składu orzekającego sądów wojskowych. W których zasiadał, jako powołany do służby wojskowej!
I słyszę wielokrotnie powtarzaną tezę, że każdy, kto w tamtych latach, albo nawet w tamtym czasie żył, coś robił, jest winny. A przynajmniej podejrzany.
Sędzia Iwulski tłumaczył się tak jak się tłumaczył, murem za nim stanęła Prezes Sądu Najwyższego. Nie wnikam w szczegóły. Tym wszystkim, którzy mają taką łatwość wrzucania wszystkich do jednego wora – pojemnego, bo wyznaczonego kalendarzem, datą urodzenia, na którą nie mamy wpływu – chciałbym powiedzieć, że to się może powtórzyć, to może być również zastosowane do obecnego pokolenia.
Co powiecie, gdy wahadło historii wychyli się w drugą stronę i nastąpi czas weryfikacji czasów rządów „dobrej zmiany”? Co powiecie wy, rządzący, wy popierający, wy interpretujący i dostarczający uzasadnień że białe jest czarne, a czarne jest białe – że nie mogliście inaczej, że mieliście małe dziecko, że baliście się stracić pracę?
Nie byłbym sobą, gdybym w tym miejscu nie dotknął przynajmniej leciutko jeszcze jednego wątku, też związanego z rozliczaniem. To inny, cięższy kaliber – to sprawa agenta Bolka; sprawa Lecha Wałęsy, ale i Anny Walentynowicz. Dwa nazwiska, dwie postaci z mojej stoczni, znane mi.
Anna ma pomnik we Wrzeszczu, stoi na cokole tuż obok domu, w którym mieszkała. Lechu mieszka na Polankach w domu za wysokim ogrodzeniem. Zamknięta tragiczną śmiercią historia Anny Walentynowicz, stoczniowej robotnicy przyjętej do pracy w latach naboru ludzi do stoczni, do przyuczenia do zawodu.
Były takie lata, ważne dla rozwoju Stoczni Gdańskiej, stoczni co powstała jako przedsiębiorstwo państwowe w 1947 roku i upadła jako Spółka Akcyjna w 1996.
Anna Walentynowicz – prosta robotnica bez wykształcenia i bez zawodu — stała się przodownicą pracy w systemie socjalistycznego współzawodnictwa, a po utracie zdrowia (typowe dla pracujących jako spawacz w stoczniowych warunkach) została przekwalifikowana na stanowisko suwnicowej (lżejsza, nieporównywalna do pracy spawacza, w hali produkcyjnej, praca pod dachem).
Anna Walentynowicz zaangażowała się w działalność WZZ, była ich członkiem z potencjałem odpowiadającym jej statusowi, pełna pasji i zaangażowania. To jej nazwisko związane zostało na zawsze z historycznym strajkiem w sierpniu 1980, od którego wszystko się zaczęło.
Pamiętam, gdy Anna Walentynowicz, jako członek władz nowopowstałej Solidarności opowiadała o wizycie we Francji i o tym, jak – jej zdaniem – załatwiła trapiący wszystkich problem rozmieszczania przez NATO w Europie nowych rakiet Pershing. Anna Walentynowicz nie widziała żadnego problemu – powiedziała, że ona to z prezydentem Francji załatwi. I wierzyła w to, jak sądzę.
Lech Wałęsa stał się tym Lechem Wałęsą w tej niepowtarzalnej chwili, gdy we wtorek, 14 sierpnia 1980 roku, w Stoczni Gdańskiej, zapytał dyrektora Klemensa Gniecha – czy pan mnie poznaje, panie dyrektorze? I objął przywództwo jednego z wielu strajków idących przez Polskę, strajku o przywrócenie do pracy zwolnionej bezprawnie Anny Walentynowicz i o podwyżkę płac.
Wir historii, jaki się wtedy uformował, wyniósł Lecha Wałęsę wysoko. Pokojowa nagroda Nobla, pałac prezydencki, wystąpienie przed amerykańskim kongresem, wykłady i odczyty we wszystkich krajach świata…
Czy można się dziwić, że nie wytrzymał tej presji, tego parcia, ze uwierzył w swój geniusz, którego nie ma i nigdy nie miał? Ja się temu absolutnie nie dziwię. Dziwiłbym się, gdyby temu nie uległ.
Konflikt pomiędzy Anną Walentynowicz a Lechem Wałęsą, który pojawił się zaraz na początku procesu formowania Solidarności jest całkowicie zrozumiały – to Anna Walentynowicz była ikoną strajku, to Anna Walentynowicz była wieloletnią pracownicą stoczni. „Lechu” to był nikt, „Lechu” dopiero stawał się ikoną. Musiało zaiskrzyć. I zaiskrzyło.
Piszę to wszystko po to, aby pokazać jak ulotne, jak kruche są podstawy na, których stoją pomnikowe postaci. Piszę to do wszystkich – dla refleksji i ku przestrodze
Zbigniew Szczypiński, Gdańsk