Dzisiejsi Polacy są mieszaniną chłopsko-szlachecką z niewielką domieszką mieszczaństwa (zawsze było słabe) i żydowskości (niegdyś potężnej, dziś ledwie podnoszącej się ze zniszczeń).
O narodzie szlacheckim, szlacheckiej tradycji dominującej w oficjalnym nurcie polskiej kultury wiemy wiele i pięknie to afirmujemy. Pierwiastek plebejski – głównie chłopski – jest zaniedbany; po co się nim zajmować, przecież stopniowo rozpływa się w dominującej szlacheckości, tak jak zanikło wiejskie zwracanie się do siebie przez „wy” na rzecz szlacheckiego „pan”. Wszak każdy chce czuć się ważniejszym i za lepszego być uważanym. Jednak, mimo „równania w górę” do upowszechnionej szlacheckości (prawdziwej lub kosmetycznie dorobionej), plebejskość tkwi w duszach większości z nas i – choć pozornie wyparta – wciąż boli jak niezaleczony uraz, kształtuje nasze dzisiejsze myślenie, także polityczne. Jak przysłowiowe wiechcie słomy w butach.
Szlachecka „Rzeczpospolita Obojga Narodów” nie od razu stałą się państwem niewolniczym; jeszcze w XVI wieku, w okresie jej największego rozkwitu pańszczyzna rzadko przekraczała jeden dzień w tygodniu. Dopiero później, w czasach barokowej kontrreformacji i stopniowego upadku państwa, zaczęła szybko rosnąć aż do całkowitego zniewolenia pańszczyźnianego chłopa. Wiejski niewolnik, przez pokolenia żyjący jak zwierzę i harujący ponad siły na pomyślność „jaśniepaństwa”, nie został wyzwolony przez swoich, przez w porę podjęte reformy, albo w ostateczności przez narodowe powstania, ale przez obcych, przez wrogów. Były wcześniej próby podniesienia chłopów, Żydów i mieszczan do obywatelstwa, ale zawsze nieudane. Trzeba było dopiero zaborów i likwidacji państwa szlacheckiego. Najwcześniej zrobili to Prusacy, potem Austria, wreszcie Rosjanie. Podobnie polskiemu Żydowi ci sami zaborcy umożliwili wyjście z getta i kahalnej jurysdykcji. Aż dziw, że w plebejskiej części narodu w ogóle zaistniało jakieś poczucie patriotyzmu. Ale na pewno z całego pańszczyźnianego dziedzictwa wypłynęło i głęboko tkwi w duszach plebejskich potomków poczucie pokrzywdzenia utrwalone jeszcze przez wiejską biedę w niepodległej „II Rzeczpospolitej”. To roszczeniowe przekonanie o niezawinionej krzywdzie nie jest – jak chcą zwolennicy jednostronnej wizji historii – tylko owocem PRL-u i post-PRL-owskiej transformacji, gwałtownie zaostrzającej nierówności. Tkwi ono mocno w naszej psychice; właśnie dlatego tak łatwo i beztrosko wołamy: „nam się należy!”
To ludowe pokrzywdzenie doskonale zestroiło się z barokową opowieścią sarmacką o wspaniałym szlacheckim narodzie wytrwale opierającym się „wschodniemu barbarzyństwu” i heretyckiej reformacji jako przedmurze katolickiego Zachodu, lecz nigdy przez to prawowierne jądro chrześcijaństwa niedocenionym, zwykle pogardzanym, nieraz odtrąconym, gdy potrzebował pomocy. Magnat Łukasz Opaliński w połowie XVII wieku, wkrótce przed szwedzkim potopem, pisał: „Żyjemy bezpiecznie nie znając gwałtów ani obawy. Nie łupi nas żołnierz, nie gnębi poborca, władca nie uciska ani nie zmusza do ciężarów… Zajmujemy się Rzeczpospolitą, gdy nam się podoba”. Wkrótce jego o rok starszy brat bez walki podda Szwedom pod Ujściem armię broniącą Wielkopolski.
Trudno o lepszy symbol tamtej epoki. Państwo upadało, kwitła megalomańska pycha. Zbolały przegranymi powstaniami i cierpieniem narodu polski romantyzm XIX wieczny wyssał soki właśnie z tamtego sarmatyzmu, pożywił się nim, uświęcił go. To Mickiewicz nazwał Polskę „Chrystusem narodów” niezasłużenie wleczonym na Golgotę. To Słowacki roił o „duchu globowym”, który przez wielkie czyny i wielkie cierpienie dorówna Bogu. To według niego polskość jest ostatnim i najwyższym stadium ewolucji człowieka, przez które muszą przejść wszystkie inne narody. Tak powstał romantyczny i mesjański patriotyzm, któremu niezbędni są Polacy, ale zupełnie niepotrzebna jest Polska, bo jej przeznaczeniem jest kolejna masakra, a jej rzeczywistością śmiertelna walka szlachetnych widm jak u Słowackiego. Im w Polsce gorzej, tym lepiej dla „króla Ducha”.
Jedno udało się nad podziw polskiej inteligencji o szlacheckim rodowodzie: przenieść we współczesność ten mit, tą ciemną i najbardziej szkodliwą twarz polskiego romantyzmu, z której wyziera zarówno pycha, jak i ból. Warto zauważyć, że na swoje nieszczęście „Solidarność” – już z chwilą inicjacji – odwołała się do tego mitu, skutecznie umocnionego w stanie wojennym. Nieliczne głosy rozsądku zagłuszył bogoojczyźniany jazgot.
Marzył kiedyś Krasiński „z polską szlachtą – polski lud” i stało się: plebejska krzywda po bratersku uściskała się z jaśniepańskim urojeniami sarmackimi, bo w obu jest to samo przekonanie, że niegodnie zostaliśmy potraktowani przez Historię i – jak pisała poetka zupełnie innego narodu: „memu pokoleniu mało miodu przypadło”. Nie jest ważne jak było, ważne jest, że to nam się należą reparacje nie tylko od przebrzydłych Niemców. Niestety, taki właśnie romantyzm, taki właśnie patriotyzm przegranych powstań i upadłych wodzów, jest od zarania XX-wiecznej niepodległości nauczany w polskiej szkole, nim przesiąkają dusze kolejnych pokoleń, nawet jeśli – bo zdrowe to odruchy – usiłują czasem się zeń wyśmiewać.
Ani przedwojenna „II Rzeczpospolita”, ani PRL, ani Polska niepodległa po 1989 roku nie usiłowały na serio budować patriotyzmu rozumnego, biorącego pod uwagę zarówno to, w czym okazaliśmy się wielcy, jak i chwile naszej podłości. Wolnego od megalomanii, czerpiącego powody do chwały nie z klęsk, ale ze zwycięstw niekoniecznie osiąganych siłą szabli, lecz głowy. Na własną zgubę zignorowały to zwłaszcza kolejne rządy i partie sprawujące władzę po upadku komunizmu. Nie usiłowano sięgać po dorobek demokracji szlacheckiej wyprzedzającej o 250 lat zaproponowany przez Monteskiusza trójpodział władzy i nieźle funkcjonującej nim zatriumfował megalomański sarmatyzm. „Solidarność”, największa pokojowa rewolucja w dziejach, jest dziś terenem potyczek historyków grzebiących w SB-ckich papierach, a nie powodem do narodowej dumy. Wiele mówimy o bitwach, najczęściej przegranych; jeśli nawet o zwycięskich zmaganiach z bolszewikami, to widzimy je poprzez „cud nad Wisłą”, nie przez mądrze pomyślaną kontrofensywę z południa na rozciągnięte linie sowieckie. Duma z własnego kraju jest oczywistą potrzebą każdego człowieka; Polacy głosując na PiS w 2015 roku upomnieli się o patriotyzm jakikolwiek i dostali jego koślawy ersatz.
Nie dziwmy się więc temu, co dziś mamy. Nie dziwmy się przede wszystkim rządzącej dziś partii, że trafnie wyczuła szansę w zestrojeniu szlacheckiego dziedzictwa polskiego romantyzmu – przepełnionego zarówno żalem do świata, jak i bólem odniesionych ran – z ludowym poczuciem pokrzywdzenia i wciąż od pokoleń marnego losu. Nie dziwmy się, że z polskiego dziedzictwa wybierany jest sarmatyzm i Konfederacja Barska, a nie demokracja renesansowej Rzeczpospolitej. Nie dziwmy się nobilitacji wszystkich straceńców z „żołnierzami wyklętymi” na czele. Nie dziwmy się flirtowi z nacjonalizmem, byleby tylko nie okazywał się zbyt głośny, bo może zaszkodzić na arenie międzynarodowej. Nie dziwmy się wreszcie, że wszystko podlane jest obficie wodą święconą. Sami na to zapracowaliśmy. A uporać się z tą zafałszowaną świadomością będzie bardzo trudno i na pewno nie wystarczy na to jedna kadencja Sejmu i Senatu.
Stąd właśnie bierze się zadziwiająca odporność PiS-u na wizerunkową destrukcję. Inną partię już dawno powaliłyby seryjnie popełniane błędy, głupota i pewność siebie przywódców, obelgi, jakimi obrzucają przeciwników, kłamstwa, którymi zniekształcają historię. Począwszy od przesławnego „gorszego sortu”, do którego zaliczył Pan Prezes nas wszystkich niepopierających PiS-u; na podobny policzek wymierzony przynajmniej połowie narodu nie poważyli się nawet komuniści. Skończywszy na ostatnim wycofaniu się z najbardziej kontrowersyjnego przepisu w znowelizowanej ustawie o IPN, przepchniętego w przez Sejm i Senat, podpisanego przez Prezydenta w – ośmieszającym polskie prawo – jeszcze bardziej ekspresowym tempie niż wszystkie poprzednie ustawy „dobrej zmiany”. Nawet komuniści opakowywali swoje polityczne manewry w nieco bardziej gustowne, choć także kłamliwe dekoracje.
Oczywiście, PiS-owski wyborca mile przyjął „pięćset plus” wraz z pomniejszymi prezentami hojnie rozdawanymi przez rządzących, a może nawet dał się nimi omamić. Euforia łatwo pozyskanych pieniędzy jednak przemija, inflacja – zatrzymana w latach 2014/16 – już ruszyła z miejsca, a w ambitne plany gospodarcze premiera Morawieckiego nie wierzy chyba żaden ekonomista. Nie przeminie natomiast przekonanie, żeśmy lepsi od innych, bliżsi Panu Bogu, niesłusznie pokrzywdzeni przez los i nareszcie możemy z siebie wykrzyczeć ten ból i urażoną dumę. A jeśliby nawet zaczęłoby przemijać, można je łatwo podsycić, wskazując na „ciapatych”, zdradziecką opozycję, bezduszną Unię, krwiożerczą Rosję, niewdzięczną Amerykę, czy cokolwiek jeszcze się napatoczy. Łatwiej przecież jest żądać od innych, niż sobie samemu stawiać jakiekolwiek wymagania. I to jest właśnie najstraszniejsze.
Jerzy Surdykowski