Czy obecny spadek poparcia dla PiS okaże się trwały? Czy będzie się pogłębiał? Jeśli tak – czego bardzo bym sobie życzył – za parę lat, z bezpiecznej perspektywy czasu, będziemy łamać sobie głowę nad pewnym fenomenem.
Przez prawie trzy lata PiS królowało w sondażach mimo ordynarnego łamania Konstytucji oraz innych ustaw. Mimo niszczenia kolejnych bezpieczników chroniących prawa obywatelskie. Mimo rujnowania polskiej polityki zagranicznej, mimo brutalnego i chamskiego obrażania ogromnej części społeczeństwa, mimo hołubienia organizacji jawnie antydemokratycznych, mimo obsadzania stanowisk partyjnymi dyletantami na skalę, która nie śniła się poprzednikom. Wąskie horyzonty części wyborców tego nie tłumaczą: PiS-owską niekompetencję i butę znać także w sferach widocznych gołym okiem. Dość przypomnieć rządowy blamaż w sprawie pomocy dla ofiar nawałnic, chaotyczną deformę oświaty, aferę stodołową byłego ministra Szyszki czy przetarg, który przegrał Autosan przez niekompetencję PiS-owskiego nominata.
Mimo tego wszystkiego – poparcie trwało. Punktem zwrotnym może okazać się (oby!) dopiero ujawnienie wysokości nagród dla ministrów – która mogła uchodzić za skandal, ale była sprawą doprawdy błahą w porównaniu z wymienionymi przed chwilą. Dlaczego?
– To skutek silnego rozczarowania rządami PO: brakiem wizji, zaniedbaniem spraw socjalnych, niedokonaniem koniecznych rozliczeń… – słusznie stwierdzi jeden. – To porażka szkolnictwa, które nie nauczyło absolwentów analizy faktów, logicznego myślenia, odróżniania prawdy od fałszu – powie drugi i też będzie miał rację. Trzeci będzie podkreślał błędy szeroko pojętej opozycji antyPiS-owskiej. Mało kto jednak zauważy, że klęskę – i to miażdżącą – poniósł także polski antykomunizm.
Łapaj złodzieja!
Teza taka może wydawać się niedorzeczna. Mówić o przegranej antykomunizmu, gdy na mocy ustawy znikają ostatnie budzące bardzo nawet luźne skojarzenia z PRL nazwy ulic, pomniki czy tablice pamiątkowe? Gdy ten sam los, z woli premiera i wicepremiera, może spotkać Pałac Kultury i Nauki? Gdy ów premier oświadcza, że w roku 1968 Polski nie było w ogóle? Gdy ustawowa obniżka emerytur dotknęła nawet tych funkcjonariuszy „państwa komunistycznego” (oksymoron, ale nie bądźmy drobiazgowi), którzy w jego służbach pracowali choćby tylko przez dzień i choćby już po upadku samej PRL? Gdy kult Żołnierzy Wyklętych przekracza wszelkie rozsądne granice? Gdy w dekomunizacyjnym zapale rząd nie oszczędza nawet zmarłych?
Twierdzę jednak, że wszystko to jest jedynie zasłoną dymną. Im bardziej ostentacyjne zrywanie więzi z PRL w sferze symbolicznej, tym skuteczniejsze przywracanie po cichu autorytarnych praktyk w sferze wymiaru sprawiedliwości, edukacji, administracji czy mediów. Wydaje mi się też, choć udowodnić to trudno, że charakter polskiego antykomunizmu przez większość historii III RP – powierzchowny, symboliczny, emocjonalny i skupiony na personaliach zamiast na refleksji ustrojowej – walnie przyczynił się do sytuacji opisanej w pierwszych akapitach.
Złe, bo „komunistyczne”
Jaki bowiem przekaz na temat dziejów PRL otrzymywali w latach 1989-2015 zwykli, niezainteresowani akademickimi debatami Polacy? W dużym skrócie – jego treść oddają płytkie, a jakże szeroko propagowane hasła w rodzaju „Precz z komuną”, „Raz sierpem, raz młotem…” czy mojego ulubionego „A na drzewach zamiast liści…”. (Mogę się mylić, ale nie słyszałem, by w tym ostatnim sloganie – zanim zaczęto kojarzyć go z ONR – liczący się przedstawiciele mediów dopatrywali się znamion mowy nienawiści.)
Łatwo o przykłady. W popularnych opracowaniach historycznych, wliczając w to dodatki prasowe, jako podstawowe kryterium oceny postaci historycznych przyjmowano nieraz nie całościowy bilans dokonań, lecz „niezłomność” wobec PZPR, traktowaną jako cel sam w sobie. Obrzydzano (bo merytoryczną krytyką nie dawało się tego nazwać) nawet te elementy polityki władz PRL, które były korzystne dla społeczeństwa i zgodne z polską racją stanu: układ o normalizacji stosunków z RFN, budowę „Gierkówki” czy rozwijanie sieci szkół – że już nie wspomnę o decyzjach nieco bardziej kontrowersyjnych. Wytykając rządzącym wówczas Polską zależność od ZSRR i jej skutki, wpływowi komentatorzy wydawali się całkiem zapominać o klasycznej definicji polityki, opisującej ją jako sztukę osiągania tego, co w danej sytuacji możliwe. Robiono – słowem – wszystko, by wyrobić w adresatach odruch wyłącznie negatywnej oceny wszystkiego, co działo się w PRL. Nawet w prześmiewczych galeriach „komunistycznej propagandy” można było znaleźć także PRL-owskie plakaty ostrzegające przed piciem bimbru czy tabliczki z napisem… „strzeż się pociągu”.
Uprzedzenia silniejsze od doświadczenia…
„Patrząc z perspektywy czasu, można stwierdzić, że strach przed recydywą autorytaryzmu PRL powinien ustąpić najpóźniej w 1997 r., kiedy to sprawujący pełnię władzy postkomuniści oddali władzę wywodzącym się z „Solidarności” AWS i UW. (…) na przestrzeni ostatnich 28 lat trudno uznać, by rządy, w których dominował SLD, były co do zasady gorsze albo co do zasady lepsze od rządów różnych ekip postsolidarnościowych” – pisze w słusznym ze wszech miar artykule Stefan Sękowski. Tylko… co z tego? Zbyt wielu komentatorów przez zbyt długi czas zagrożenia dla demokracji, a czasem i niepodległości, niemal z automatu upatrywało wyłącznie w działaniach SdRP, a później SLD. Głównym uzasadnieniem takiego poglądu był oczywiście PZPR-owski rodowód tych formacji.
Ani wprowadzenie Polski do Unii Europejskiej przez rząd Leszka Millera, ani dobrze na ogół oceniane dwie kadencje prezydenckie Aleksandra Kwaśniewskiego, który harmonijnie współpracował także z solidarnościowymi gabinetami, nie zdołały przełamać tych uprzedzeń. Ulegali im nawet ludzie tak mądrzy, jak Wojciech Młynarski, co widać w szeregu jego utworów z lat 90. – od ballady o tym, jak to „kolor skoczył” na przefarbowanym, lecz dawniej czerwonym swetrze, aż do „Żółtego buldożera”, bez którego Autor radził nie podchodzić „także do postkomunistów”.
…i przewidywań
Wszystko to i jeszcze więcej (całkowicie pominąłem choćby działalność IPN) docierało do szerokiego grona odbiorców znacznie skuteczniej, niż rzetelna edukacja obywatelska. Elementy tej ostatniej były, owszem, obecne w programach szkolnych, jednak – jak widać – to nie wystarczyło. Zabrakło przystępnego wytłumaczenia tego, czym są i po co są potrzebne obywatelowi: trójpodział władzy, kontrola konstytucyjności ustaw, niezależność sądownictwa czy swoboda działania mediów (także tych, z którymi obywatel się nie zgadza). Obrona fundamentów państwa prawa nie stała się więc odruchem, tak jak jest nim oburzenie wysokością dochodów polityków (lub – szlachetniejsza, choć jakby mniej powszechna – empatia wobec osób niepełnosprawnych i ich opiekunów).
W efekcie, gdy PiS zaczęło z impetem owe fundamenty kruszyć, niszcząc kolejne zabezpieczenia przed powrotem autorytaryzmu – wielu obywatelom lampka ostrzegawcza się nie zaświeciła. Zagrożenie przyszło bowiem ze strony zupełnie innej, niż ta, której tak długo przypisywano wszelkie złe zamiary. Co więcej, w sferze otoczki rządząca partia nie tylko nie przywróciła sztafażu sprzed 1989 r., ale wręcz zaczęła usuwać jego pozostałości. Czujność większości społeczeństwa została w ten sposób uśpiona. Efekt rozsądnej, antykomunistycznie ukierunkowanej polityki edukacyjnej powinien być dokładnie odwrotny.
W poszukiwaniu najgorszego
Cofnijmy się znowu do czasów, gdy PiS nie istniało, a jego dzisiejsze główne twarze wegetowały na obrzeżach polityki lub w ogóle w niej nie istniały. W mojej ocenie zabrakło wtedy także intelektualnego przepracowania problemu PRL, postawienia i przedstawienia społeczeństwu w łatwo przyswajalnej formie diagnozy: co właściwie w polskiej rzeczywistości lat 1945-1989 było najgorsze? Co było główną przyczyną wszystkich codziennych, tak dobrze pamiętanych krzywd i frustracji? Dopóki nikt nie przedstawi lepszej odpowiedzi, proponuję następującą:
- najgorsze nie było samo istnienie odrębnego państwa polskiego, podmiotu prawa międzynarodowego, którym PRL bezdyskusyjnie była;
- najgorsza nie była zmiana granic, na której Polska zrobiła długofalowo bardzo dobry interes (geograficzne przybliżenie do Zachodu, likwidacja nierozwiązywalnego wcześniej problemu Prus Wschodnich, przyłączenie terenów lepiej rozwiniętych gospodarczo, łatwiejsza obrona, eliminacja ryzyka konfliktu wewnętrznego na tle etnicznym);
- najgorsza nie była podległość Rosji, niemożliwa w ówczesnych warunkach geopolitycznych do uniknięcia (ostatnia szansa na zbudowanie koalicji antyhitlerowskiej bez udziału ZSRR przepadła podczas kryzysu monachijskiego we wrześniu roku 1938, w dużym stopniu z winy ówczesnych władz Polski. Na marginesie, podległe Rosji byłoby zapewne także państwo polskie odrodzone po I wojnie światowej, gdyby nie – o ironio – przewrót bolszewicki i jego tragiczne dla samej Rosji następstwa);
- najgorsze nie było to, że ktoś tym państwem o ograniczonej suwerenności musiał rządzić. Nie była też z definicji zła absolutnie każda podejmowana przez rządzących decyzja.
Za najgorsze cechy PRL uważam:
- nieżyciowy, oparty na fałszywych założeniach system gospodarczy
oraz
- bezbronność obywateli wobec samowoli organów państwa.
Wołanie na puszczy
Tu zajmiemy się bliżej ostatnim punktem. W niedawnym liście otwartym prof. prof. Adam Strzembosz i Andrzej Zoll nie pozostawiają wątpliwości: niezawisłość sądów, o którą walczyła „Solidarność”, gwarancja wolności i bezpieczeństwa obywateli, została przez PiS unicestwiona. Grudniowa ustawa o Krajowej Radzie Sądownictwa, zajmująca główne miejsce w argumentacji (choć zmiany w Sądzie Najwyższym i sądach powszechnych należy ocenić równie surowo), przywraca jedną z najgorszych i potencjalnie najgroźniejszych cech PRL. „Powoływanie do Rady sędziów przez sędziów było oczywistością, gdyż jedynie przewaga reprezentacji sędziowskiej w Radzie zabezpieczała niezależność sądownictwa od władz ustawodawczej i wykonawczej. (…) powołanie do Rady przez Sejm 15 sędziów jest jawnym złamaniem prawa zawartego w ustawie zasadniczej” – stwierdzają Autorzy. Droga do nadużyć władzy, do wywierania przez polityków nacisków na sędziów, do ręcznego sterowania procesami, w skrajnych przypadkach – do uderzających w przeciwników władzy wyroków na zlecenie, jest więc otwarta.
W normalnych warunkach taki głos (nie samotny przecież!) ze strony takich autorytetów zawodowych i moralnych, mających tak piękną kartę w walce z opresyjnym reżimem, wywołałby polityczne trzęsienie ziemi. W polskiej rzeczywistości A. D. 2017 nie przekonał nikogo poza już przekonanymi – zbyt mało licznymi, by skutecznie powstrzymać władze od popełnienia przestępstwa. Oto miara klęski polskiego modelu antykomunizmu.
Kto jest komunistą? Decyduje…
Dla mnie osobiście – choć pocieszam się tym, że moje doświadczenie to tylko drobny wycinek rzeczywistości – szczególnym wstrząsem okazała się postawa wielu moich rówieśników i ludzi nieco młodszych. Resentymenty anty-PRL-owskie, bardzo żywe w tej grupie, są przez jej członków rozciągane wcale nie na obecną władzę, która wiele praktyk PRL-owskich kopiuje niemal dosłownie – ale na jej przeciwników, również tych o solidarnościowym rodowodzie. Popieranie KOD lub innej organizacji opozycyjnej, odwołanie do pojęć w rodzaju tolerancji, praworządności czy praw człowieka stało się w tych kręgach „obciachem” takim, jak w moich szkolnych latach – bo ja wiem? – brak umiejętności gry w kosza. Spora część ludzi, o których mówię, kupi dowolną bzdurę (chociażby postulat wyjścia z UE), byle wystarczająco „antysystemową” i przedstawioną jako „antykomunistyczna”. Z zapałem piłują gałąź, i biada temu, kto spróbuje przekonać ich, że siedzą na niej także oni sami.
Rządząca prawica te mechanizmy zna, bez skrupułów wykorzystuje i umiejętnie wzmacnia. Przypomnijmy sobie, ileż to razy przynależność do PZPR wypomniano i prof. Rzeplińskiemu, i poszczególnym sędziom, i wielu politycznym oponentom PiS (choć oczywiście nie posłom Piotrowiczowi czy Krasulskiemu: o tym, kto jest „komunistą”, decyduje w końcu PiS). Zarzuty te formułowano kategorycznie, jako mające samoistny ciężar gatunkowy, bez choćby próby wyjaśnienia, kiedy i z jakich motywów oskarżeni do partii wstąpili i co robili jako jej członkowie. To, że PiS-owscy propagandyści wykorzystają każdy pretekst do dyskredytacji przeciwników, jest zrozumiałe. Uważam jednak, że zagrania te byłyby o wiele mniej skuteczne, gdyby żyznego gruntu nie stworzyło dla nich ponad 20 lat polityki historycznej, o której piszę powyżej.
Patriotyzm podbitych czy nadgorliwość spóźnionych?
Sztuczka erystyczna, którą można zobrazować jako „Tak, ponieważ precz z komuną”, jest oczywiście używana przez PiS znacznie częściej, choćby w przypadku wspomnianej ustawy dezubekizacyjnej. Zbieramy w ten sposób żniwo wieloletniego przyjmowania w narracji historycznej oraz publicystyce aksjomatu „antykomunistyczne, więc dobre” zamiast bardziej trzeźwego, wyważonego podejścia, które proponował choćby Waldemar Kuczyński w świetnym tekście o „patriotyzmie podbitych”. Czy obywatelom, którym latami wbijano do głów, że przynależność do PZPR powinna momentalnie przekreślać polityka w ich oczach, łatwo zakwestionować narrację „niezależny Trybunał Konstytucyjny jest zły, bo powołano go w roku 1982”?
Na tym jednak nie koniec. W niejednym przypadku demonstracyjny, czasem groteskowy antykomunizm bywał przepustką, otwierającą drzwi salonów przed działaczami lub całymi środowiskami, których bez niego raczej by tam nie wpuszczono. Pamiętam, z jakim aplauzem witano na rocznicowym spotkaniu „Solidarności” w moim mieście Grzegorza Brauna. Gorące przyjęcie zawdzięczał świeżemu wtedy filmowi „Towarzysz Generał” – kłamliwemu paszkwilowi wymierzonemu, wbrew tytułowi, nie tyle nawet w gen. Jaruzelskiego, co w liberalno-lewicową część opozycji demokratycznej. To, że reżyser był już wówczas znany z wypowiedzi wrogich demokracji i gloryfikujących przemoc, jakoś zgromadzonym nie przeszkadzało. Podobny mechanizm zadziałał kilka lat później w przypadku ruchów nacjonalistycznych. Argument „przecież oni oddają cześć Żołnierzom Wyklętym, więc nie mogą być źli…” pamiętam także z dyskusji na temat kiboli.
Przedwojenne książki o Katyniu
Obraz byłby niepełny, gdyby nie wspomnieć o zauważalnej na prawicy swoistej licytacji na antykomunizm. Już w roku 2004 uznano, że odwoływanie się do „Solidarności” przestaje wystarczać: środowisko skupione wokół ówczesnego prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego wykorzystało rocznicę Powstania Warszawskiego do propagowania nowej, bardziej „bojowej” odmiany antykomunizmu, mającej legitymizować dążenie PiS do władzy. (Efektem ubocznym było też „wzbogacenie” partyjnej polityki historycznej o wątki antyniemieckie, wcześniej kojarzone głównie z Samoobroną oraz LPR i grupkami na prawo od niej.) Kilka lat później podobną rolę zaczęły w polityce PiS odgrywać NSZ oraz Żołnierze Wyklęci jako symbol antykomunizmu jeszcze bardziej radykalnego i pociągającego zwłaszcza dla młodych i często naiwnych wyborców. Jeszcze dalej idą niektóre PiS-owskie przybudówki agitacyjne na Facebooku, które jako „komuchów” wyklinają już nie tylko członków PZPR, ale wręcz tych wszystkich, którzy skorzystali w powojennej Polsce z awansu społecznego. Słynny lapsus posłanki Witek (tej, która „o zbrodni katyńskiej uczyła się z przedwojennych książek”) wynikał być może tyleż z niewiedzy, co z podświadomej chęci zaznaczenia swojego antykomunizmu jeszcze bardziej jaskrawo.
Ktoś cyniczny mógłby spytać, czy następnym, logicznym krokiem będzie zmiana dominującej narracji na temat udziału Polski w II wojnie światowej. Na skrajnej prawicy (choć nie tylko) już od jakiegoś czasu można przecież usłyszeć opinie, według których lepszym wyborem byłby sojusz z III Rzeszą i udział w hitlerowskiej „krucjacie przeciw komunizmowi”. Ktoś jeszcze bardziej cyniczny spytałby, czy sięgając do historii coraz głębiej, PiS nie kieruje się także powodami biologicznymi. Żyjący dziś Wyklęci są wszak w wieku wykluczającym aktywność publiczną, a większość nie żyje, więc nie może odciąć się od PiS – w przeciwieństwie do członków „Solidarności”, z których wielu działa w KOD, należy do partii opozycyjnych czy krytykuje rząd z łamów mediów.
Podkreślam: takie pytania mógłby zadać tylko ktoś bardzo, bardzo cyniczny… Tylko czy samo PiS-owskie zawłaszczanie przeszłości to nie cynizm w postaci czystej? I czy członków rządzącej dziś partii nie przyłapano wiele razy na tym, co Paweł Jasienica jakże trafnie nazwał prostytuowaniem historii?
* * *
Autorytarny system, z którym mieliśmy do czynienia w latach 1944-1989, wyrządził Polsce i Polakom wiele szkód. Antykomunizm jest więc postawą zrozumiałą i racjonalną. Wynikająca z niego polityka powinna była nie dopuścić do recydywy niedemokratycznych rozwiązań i wiernopoddańczej mentalności. Niestety, nie wywiązała się z tego zadania.
A wyjście z obecnej sytuacji? Nie czuję się na siłach, by je proponować. Pewne pozostaje, że po odsunięciu od władzy PiS stosunek państwa do historii ubiegłego wieku (zwrotu „polityka historyczna” nie użyłem teraz celowo) będzie wymagał gruntownej rewizji. Nie tylko fałszywa historia jest mistrzynią fałszywej polityki. Równie mocno należy pamiętać o tym, że historia traktowana zbyt płytko rodzi płytko zakorzenioną demokrację.