Ostatnie tygodnie w związku z dokonaną między USA i innymi państwami a Rosją wymianą osób uwięzionych, na którą „załapał się” prawdopodobny agent rosyjskiego wywiadu wojskowego (GRU) Paweł Rubcow wywołała emocje, jak i zwykle w tego typu sytuacjach zalew wypowiedzi różnych osób, polityków, komentatorów i ekspertów. Jak zawsze też oceny wyważone, czasem trafne, giną w potoku bzdur, niekompetencji i politycznej nawalanki.
Rubcow – sprawę znam tylko z mediów – został zatrzymany przez polskie służby w związku z podejrzeniem szpiegostwa, a nasza Prokuratura przeprowadziła śledztwo, które w ostatnich miesiącach znajdowało się w fazie końcowej. Krótko przed wymianą „jeńców” prokurator podobno uchylił mu tymczasowe aresztowanie. Rubcow jako podejrzany przeglądał także akta śledztwa przeciwko niemu w ramach tzw. końcowego zaznajomienie z materiałami sprawy.
Zamieszanie ogniskuje się wokół dwóch kwestii: błędu służb i prokuratora, który szpiegowi Putina ujawnił rzekomo tajemnice operacyjne. Po drugie, mechanizmu wymiany „zakładników” z polskim udziałem. Co już nie raz w historii się działo, między innymi za czasów „zimnej wojny” na słynnym moście Glieniecke w Berlinie Zachodnim.
Pierwsze zagadnienie jest popisem niewiedzy, względnie cynizmu i demagogii części komentariatu. Każdy podejrzany, jeśli prokurator zamierza skierować za chwilę przeciwko niemu akt oskarżenia do sądu, ma święte prawo zapoznać się z materiałami zebranymi w śledztwie przeciwko niemu. Obojętnie, czy są to materiały jawne, czy niejawne. Wynika to z art. 321 kodeksu postępowania karnego, o czym zresztą mówił szeroko rzecznik prasowy Prokuratury Krajowej, Przemysław Nowak.
Nie ma tu żadnych ograniczeń, poza danymi adresowymi świadków, czy personaliami świadka anonimowego i informacjami go identyfikującymi. Mamy, przynajmniej normatywnie, w Polsce cywilizowany proces karny, z gwarancjami praw oskarżonego, a nie inkwizycję, lub co gorsza sądownictwo kapturowe. Jeśli jakiś anonimowy „ekspert” (jak np. w wypowiedzi dla „Rzeczpospolitej”) twierdzi, że Rubcowowi można było odmówić dostępu do akt na podstawie art.156 k.p.k. (a konkretnie § 5), to nie tylko jest niekompetentny, ale nawet nie zajrzał do tego przepisu…
Po drugie, w aktach głównych śledztwa, także tych niejawnych, nie ma czegoś takiego jak materiały operacyjne. Z chwilą przekazania takich materiałów przez Policję lub inną służbę (np. ABW) do wykorzystania przez prokuratora, materiały te stają się procesowymi i są dowodami, jak każde inne. I zasada jest taka, że niemal nigdy nie trafiają do śledztwa takie materiały, które realnie ujawniają „kuchnię” pracy operacyjnej. Jeśli już to czasem są to jakieś strzępki tego. Nie znajdziemy w aktach listy tajnych agentów, metod werbowania informatorów, adresów lokali konspiracyjnych, programów informatycznych wykorzystywanych przez służby, analiz wiedzy operacyjnej itd. itp. Chyba, że ktoś zwyczajnie się pomyli, ale raczej się to nie zdarza.
Zatem wykrzykiwanie w mediach i różnych socialach, jakież to wielkie tajemnice Rubcow wyczytał w aktach najpewniej nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Inaczej, niż gdy np. pewien znany polityk ujawniał różne dane w swoich raportach przed laty, rozwiązując jedną ze służb specjalnych.
Odrębną kwestią jest jakość polskiej ustawy o ochronie informacji niejawnych z 2010 r. Została ona stworzona przez kogoś, kto nie ma zielonego pojęcia o realiach pracy śledczej i problemach wykorzystania takich materiałów w procesie karnym. Wielokrotnie pracowałem z materiałami tajnymi i jest to techniczny koszmar, zwłaszcza jeśli materiałów takich jest większa ilość. A ich odtajnienie odbywa się w absurdalnych trybach, skutkiem czego kiedyś w jednym śledztwie na zniesienie klauzul niejawności ze zwykłych podsłuchów – których było niestety dużo – straciłem około 1,5 roku (sic !) śledztwa. Ta ustawa jest może dobra dla wojska, NATO i wywiadu, ale zupełnie nie przystaje do potrzeb polskiego wymiaru sprawiedliwości. Tylko, że nikogo to nie obchodzi, nikt o tym nie słyszał…A prokuratorzy, sędziowie i adwokaci oraz oskarżeni tracą czas i nerwy od lat,
Natomiast co do metody, na podstawie której rosyjski szpieg opuścił terytorium Polski. Pewnie nastąpiło to bardzo prozaicznie. Po prostu, opuściwszy areszt śledczy, wyjechał z Polski. Nie jest to wielka filozofia w dobie Schengen. Podobnie, jak dalej dostać się do Turcji lub innego kraju. Zwłaszcza samolotem z agentami odpowiednich służb. Wszystko mogło odbyć się w majestacie prawa, choć ewidentnie brakuje w polskim prawie jasnej, choć nadzwyczajnej furtki do takiej „wymiany szpiegów” przed osądzeniem delikwenta. Być może prokurator po przedstawieniu wagi problemu podjął decyzję o uchyleniu tymczasowego aresztowania (miał ustawowe prawo) i być może nie nałożył zakazu opuszczania kraju i tak fikcyjnego przy otwartych granicach (także mógł). A może zdecydował o uchyleniu aresztowania z końcem śledztwa, bo przecież wszyscy wkoło nieustannie rozpaczają, jak to ten środek jest nadużywany w Polsce.
Odrębnym problemem jest, czy i co racja stanu Rzeczypospolitej zyskała na oddaniu pana Rubcowa. To już jest jednak zagadnienie polityczno – dyplomatyczne i w tej kwestii pytania zadawać należy i ewentualnie mieć pretensje, jeśli są podstawy, do stosownych gremiów, a nie do Prokuratury.
Michał Gabriel-Węglowski
Autor opublikował wcześniej komentarz na swoim profilu w serwisie X (d. Twitter)