„Nie zamieszkuje się w kraju, mieszka się w języku. Ojczyzna to właśnie to, nic innego” (tłum. K. Jarosz) – w dziele „Wyznania i anatemy” napisał Emil Cioran. Wybitny rumuński intelektualista, blisko związany towarzysko i duchowo z innymi znakomitościami bukaresztańskiego środowiska uniwersyteckiego, wielkimi umysłowościami: Eugène Ionesco i Mircea Eliade; w 1937 roku wyjechał do Francji. Rozstał się ze swoją ojczyzną podwójnie. Opuścił miejsce i opuścił mowę. Stał się jednocześnie podwójnie obcym. (Zbigniewa Bajka przez wiele lat absorbowały poszukiwania i oswajanie obcego a właściwie Obcego, którego definiował podczas następujących po sobie artystycznych działań: Obcego w sobie i Obcego w każdym – wziąłem onegdaj udział w tych poszukiwaniach i oswajaniu, szperając wnikliwie w sobie i w swojej mowie. Mowach?) Cioran był w obcym miejscu wśród obcych ludzi. I znalazł się również w obcej mowie, którą z pasją, by nie rzec: z wściekłością, starał się przyswoić i oswoić. Udało mu się to w stopniu godnym wirtuoza, który osiąga szczyty maestrii. Zatem znalazł się w nowej ojczyźnie, zdaje się bez tęsknoty za starą. Czy była ona dla niego przestrzenią wolności, czy może klatką? Nową klatką? Starą klatką? Inną klatką? Wieczną klatką?
Powiada się, że człowiek został zamknięty w języku, że został weń wepchnięty i tak tkwi – aż po swój jednostkowy i zbiorowy kres. Wszystkie znane i nieznane bóstwa stworzyły człowieka wraz z mową. I człowiek stworzył wszystkie bóstwa wraz z darem mowy. Rozmawia z nimi w ich językach; tzn. w swoich językach. Choć samo słowo w nic nie wierzy. Lecz z czasem to ono właśnie staje się obiektem wiary. Emil Cioran uważał, z pełną racją, że niewolnik przejmuje język swego pana. Jest w ten język wtłaczany, jak w pęta zakładane mu na ręce, nogi, szyję. Z czasem pęta nie są już potrzebne – wystarcza język jego pana. Póki nie wyzwoli się od tego języka, póty nie uwolni siebie. Od języka będącego nie zbiorem dźwięków i chwil ciszy, zbiorem znaków ciała i znaków graficznych, lecz będącego nośnikiem poleceń, pytań, wyjaśnień, nakazów, zakazów, opisów, pochwał, nagan etc., etc. Czy jednak niewolnik wie, że jest uwięziony poprzez język? Przecież myśli w tym języku. Śni w tym języku. Chyba, że gdzieś głęboko tli się w nim przeczucie swojego języka. Własnej mowy. Mowy wolności. I że nagle, w jakimś błysku iluminacji, albo niejasnym przeczuciu dostrzeże tę możliwość. Co jeszcze nie znaczy, że z niej skorzysta. Bo: „Wobec języka czujemy się nieswojo; wrażenie to niczym nie różni się od tego, jakie wzbudza w nas rzeczywistość” (tłum K. Jarosz) – napisał Emil Cioran w „Pokusie istnienia”. Zatem ta nieznana mowa może się okazać dla niewolnika czymś niepewnym, kłopotliwym, budzącym lęk; podobnie jak przestrzeń możliwej, lecz nieznanej wolności. Zatem klatka w której tkwi wydać się może całkiem przyjazną, oswojoną, swojską w zetknięciu z nieznaną i niezrozumiałą wolnością. Bowiem dyskomfort wynikający z bycia w języku tworzy dyskomfort miejsca i odwrotnie. Dlatego wuj Tom – „dobry niewolnik” – mógł się czuć szczęśliwym – „u dobrego pana”. Wszak znakomicie potrafili się porozumieć w języku, który obaj tak dobrze znali…
Austriacki filozof Ludwig Josef Johann Wittgenstein, wykładowca w Cambridge, parający się zgłębianiem meandrów logiki i języka porównywał mowę do miasta; starego miasta na jeszcze starszych fundamentach, które tu i ówdzie wyzierają spod nowszych ścian, z plątaniną uliczek, przejść, z kamienicami obrosłymi przybudówkami, nadbudówkami, komórkami, bramami wiodącymi z ciasnych podwórek na niespodziewanie szerokie, nowe ulice pomiędzy nowymi, coraz nowszymi domami, coraz bardziej zestandaryzowanymi, pozbawionymi liszajów starego tynku, ale też tajemnicy piwnic i strychów… Zdaje się, że za tym obrazem języka podążyła austriacka pisarka, buntowniczka, feministka Ingeborg Bachmann. Ten obraz ma w sobie pewien rodzaj alienacji człowieka od języka. Można wędrować po mieście, zwiedzać jego ciemne ++zakamarki i podziwiać architektoniczne arcydzieła, nie wiążąc się z nim w najmniejszym stopniu. Nie zamieszkując w nim a tylko odwiedzając. W końcu można znać to miasto lepiej, niż jego stali, odwieczni mieszkańcy; można o nim opowiadać, pisać przewodniki, zachęcać do zapuszczenia się w jego labirynt a nawet do zamieszkania w nim, samemu nie czując żadnego związku i najmniejszej chęci zadomowienia ostatecznego. Być tylko chłodnym znawcą tej przestrzeni. Lepszym od mieszkańców, którzy nie wyścibiają nosa poza swoje brudne, zapyziałe i śmierdzące podwórka z najbliższą, równie odpychającą okolicą. I lepszym od mieszkańców eleganckich dzielnic o polorze czasopism pełnych kolorów, lecz pozbawionych jakiejkolwiek treści. Można korzystać ze wszystkich tych przestrzeni miasta i nie być w nim…
Mój język umarł. A może właśnie umiera? A może jest w stanie śmierci klinicznej? Albo śpiączki? Albo po prostu choruje? W każdym razie nie można być pewnym jego powrotu do zdrowia. Nie można też być przeświadczonym, że nie odżyje w nowym rozkwicie. Przecież umierał już tylekroć… On: mój język, moja klatka, moje miasto, moja ojczyzna (heimat, domowina), mój Śląsk. Czuję się winny tej śmierci, choć nie ja Go skazałem. Ale byłem współwykonawcą wyroku. Gdy skończyłem 5 a może 6 lat. Wcześniej wszyscy rozmawialiśmy w naszym języku, znakomicie się rozumiejąc. Ale obok wyrastało inne miasto języka, w którym stopniowo znaleźliśmy się wszyscy, nie znając jego topografii. Ono zabierało przestrzeń naszego, starego miasta; drążyło w nim nowe ulice, tunele burzyło domy a na tym miejscu stawiało nowe. Niektórzy z nas nigdy się w nim nie odnaleźli. Zajęli stare piwnice, ocalałe pod nowymi domami, jakieś zakamarki tolerowane przez budowniczych nowego miasta. Inni starali się zostać jego mieszkańcami; na peryferiach lub w centrum – zależnie od chęci i możliwości. Jedni z ochotą inni z ociąganiem. Z czasem nowe miasto zaczęło wydawać się całkiem znośne. Może lepsze od starego? Stwarzało nawet pozory gościnności. Mimo to i tak byliśmy w nim obcy. Stale obcy. Zawsze obcy! Czuliśmy to… Poznałem to nowe miasto bardzo dobrze. A może wystarczająco dobrze? Wystarczająco, by swobodnie mieszkać wśród jego starych mieszkańców. Czasem to i owo dobudowałem. Poprowadziłem obcego wśród plątaniny zaułków ukazując ich niezaprzeczalne piękno. Ale nie zapominałem, że mówię językiem swojego pana. Jego gładkimi słowami… Jego pięknymi słowami… Jego, ale nie moimi. Nigdy nie zapomniałem… Żyjąc w nowym mieście, śnię w swoim języku… Śnię w swoim języku o swoim języku (godce), który jest jedyną ojczyzną (heimatem, domowiną). Śnię w swoim języku o swojej ojczyźnie (heimacie, domowinie), która jest moim językiem (godką). Czy jako człowiek uwięziony w języku jestem uwięziony podwójnie??? Raz z urodzenia a raz – z wyroków historii??? Podwójnie obcy??? Gdzie zatem jest moja wolność??? To zbyt skomplikowane…
Czy Śląsk to terra incognita? Z całą pewnością. Zarówno dla jego spadkobierców, jak i tych, którzy go posiedli z wyroku historii. Ci pierwsi, bo zapomnieli swej rodzinnej sagi, która czasami była zakazana; drudzy bo nie wiedzieli, że posiadając, warto poznać – bo poznanie, posiadania nie umniejszy. A może obawiali się swej ledwo uświadamianej niepewności? Śląsk zawsze należał do swoich gospodarzy – tuziemców; tych „pnioków” i „krzoków”. Ale były jeszcze „ptoki”, które w zmiennych losach historii przysiadały tutaj. Współrządzili, administrowali. Czasem próbowali decydować z góry o losach „pnioków” i „krzoków”, na których przysiadali. Najczęściej wszyscy rozumieli, że ptak musi mieć gałąź do siedzenia i nasiona do jedzenia. I że te nasiona rozsiewa a pnie i gałęzie chroni przed pasożytami. I tak współżyli: „pnioki”, „krzoki” i „ptoki” na Śląsku, szanując się wzajemnie i zgodnie z mechanizmem mimikry upodabniając się do siebie, że wreszcie z zewnątrz już nie było wiadomo, kto jest kto. I tak Śląsk przez ponad 1100 lat był częścią Wielkomorawskiej Rzeszy, Czech, Polski, znowu Czech i Polski ale za prowizją dla Czech, na jakiś czas tylko swój własny i znowu Czech z krótkim epizodem węgierskim, potem Prus i Austrii i na króciutko trochę Polski, aż wreszcie – z woli wujów Soso i Sama – głównie przypadł Polsce z maleńkim czeskim wyjątkiem.
I wówczas postanowiono, że Śląsk będzie istniał bez Śląska. Tego historycznego, kulturowego i symbolicznego. Że otrzyma nową historię, nową kulturę nowe symbole. A jednym z najważniejszych kulturowych artefaktów i symboli spajających społeczność – każdą społeczność – jest język. Należało więc go wyrugować. Ale się nie udało. Dziś język śląski ma bardziej symboliczne znaczenie niż użytkowe. Społeczność poddana opresji nietolerancji, tym bardziej zamyka się w świecie swoich symbolicznych przestrzeni kulturowych. Zatem niepodpisanie przez prezydenta RP Andrzeja Dudę ustawy uznającej śląską godkę za język regionalny, utwierdza Górnoślązaków w poczuciu krzywdy płynącej z nietolerancji wobec ich etnicznej i historycznej odrębności i umacnia symboliczną rolę języka śląskiego jako symbolu regionalnej wspólnoty.
Wojciech Młynarski napisał niegdyś piosenkę o leszczynie – jego ulubionym drzewie – która odgięta za mocno w jedną stronę, oddaje w drugą. Niektórzy chyba nigdy z leszczyną (po śląsku: „lyska”) nie mieli do czynienia.
Jerzy Ciurlok (publicysta, Ślōnzok)
Ilustracja: Zdjęcie obrazu Pawła Wróbla z wystawy w Muzeum Śląskim w 2018 r.