To dla mnie wielki zaszczyt i wyróżnienie, że otrzymałem od Prezesa Trybunału Konstytucyjnego propozycję wygłoszenia wykładu. Ale z góry muszę przeprosić za to, że nie jestem konstytucjonalistą, nie jestem historykiem ustroju, według niektórych kolegów po fachu nie jestem nawet prawdziwym historykiem.
Jak każdy wie, historyk powinien być ściśle naukowy, drobiazgowy, wolno myślący, bez wyobraźni, niepopularny, przede wszystkim nudny. Ja nie pasuję do tego modelu. Jestem przede wszystkim pisarzem historycznym, i wystarczy mi tytuł „autor”. Poza tym pochodzę z kraju, w którym nie tylko nie ma trybunału konstytucyjnego, nie ma nawet konstytucji, o czym opowiem dalej.
Miałem trochę do czynienia z tematem, jakim jest konstytucja. Kiedy byłem profesorem w Londynie, studenci często pytali, jaka jest różnica między historią polityczną i historią ustroju. I na to zawsze odpowiadałem na przykładzie piłki nożnej. Mecz na stadionie to jest polityka. Zawodnicy grają, dokonują różnych wyczynów, genialnie lub fatalnie strzelają bramki, albo bramkarz stopuje ataki, mecz ma wynik, który z kolei ma swoje konsekwencje w tabeli ligi i w rozwoju lub upadku klubów. Wszystko to razem wzięte to polityka. Natomiast reguły gry w piłkę nożną też mają swoją historię. Historyk ustroju bada właśnie, analizuje, opisuje początki, zmiany i rozwój reguł gry.
W piłce nożnej można powiedzieć dosyć precyzyjnie, kiedy i dlaczego zrodziły się reguły gry. Wiadomo, że Grecy i Rzymianie kopali piłkę, ale do połowy XIX wieku nikt nie troszczył się o przekształcenie najróżniejszych wariantów tego sportu w regularną, systematyczną dyscyplinę. Przez wieki każdy kopał, jak się mu podobało. Ale w roku 1823 nadszedł moment decydujący. Pewnego dnia, w szkole w miejscowości Rugby jeden chłopak, który nazywał się William Ellis, zamiast kopnąć piłkę, nagle chwycił ją w ręce i przebiegł z nią na drugi koniec pola. Bieg tego chłopaka, na pewno imponujący, wywołał światową konsternację. Czy tak wolno, czy też nie? A kto ma prawo i autorytet o tym sądzić? Niedługo potem powstał Rugby Union, czyli Związek Rugbistów, a równolegle Football Association, czyli Stowarzyszenie Piłki Nożnej, które autoryzowało pierwszy kodeks piłkarski (więcej o tym można przeczytać w ostatniej mojej książce Wyspy).
W porównaniu z kodeksem piłki nożnej, który ma już blisko 150 lat, Konstytucja 3 Maja przetrwała bardzo krótko bo zaledwie kilka miesięcy. Została ona obalona i anulowana przez konfederatów Targowicy z pomocą armii carskiej zaledwie po roku istnienia. To jest głęboki i ważny paradoks. Dlaczego 200 lat później pamiętamy, szanujemy i celebrujemy taką konstytucję, która w swoim czasie miała absolutnie minimalny, nikły wpływ na publiczne życie tego kraju? Na to pytanie są trzy odpowiedzi. Po pierwsze, Konstytucja 3 Maja była pierwszą w długiej kolejce różnych późniejszych konstytucji. Po drugie, była wydana przez Polaków i Litwinów dla korzyści obojga narodów. Po trzecie, wyrażała nadzieje wielu pokoleń, które do niedawna musiały żyć albo pod obcą okupacją, albo pod niesuwerennym reżimem. Tu, w Warszawie, konstytucje wydane pod pieczęcią Napoleona lub cara Aleksandra, lub PRL zawsze cierpiały z powodu braku prawdziwego autorytetu. Konstytucja trzeciomajowa natomiast była prawdziwa, była kochanym dzieckiem zdławionym w kolebce.
Mniej więcej przez 20 lat, rokrocznie, wygłaszałem wykłady o Konstytucji 3 Maja – najpierw w Londynie, później coraz dalej – w Paryżu, Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i w Australii. Klimat tych spotkań był zawsze ten sam. Duma Polaków i zdziwienie nie-Polaków, którzy ciągle pytają, dlaczego Polacy robią taki szum. I potem żywa dyskusja o sytuacji w Polsce i o szansach podstawowych zmian. Dobrze pamiętam jeden taki wykład w Chicago na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku pod hasłem „Niepodległość Polski – dawne marzenia i obecne oczekiwania”. Drugie spotkanie odbyło się w Ottawie, przed parlamentem kanadyjskim, kilka lat później, kiedy ośmieliłem się mówić o starych tradycjach konstytucjonalizmu polsko-litewskiego, o tradycjach kompletnie nieznanych w świecie anglosaskim. Wydaje mi się, że moje słowa, moje książki z tego okresu były małymi kropelkami wrzuconymi w ogromny ocean niewiedzy, w którym do dziś dnia trudno Polakom i Litwinom pływać.
Konstytucjonalizm to ważna sprawa, ważniejsza niewątpliwie od pojedynczych konstytucji. Nie wiem, jaka jest dokładna definicja tego pojęcia, ale rozumiem go jako pewną kulturę polityczną, dzięki której ludzie, narody, społeczeństwa wstrzymują się od czynów samowolnych, znają i uznają zasady prawne i szanują reguły gry. Tak jak każda inna dziedzina kultury, konstytucjonalizm istnieje w głowach i przekonaniach ludzi wychowanych w jego duchu.
Na stadionie piłki nożnej przejawia się to np. w zachowaniu zawodnika, który mógłby złapać piłkę w ręce, ale tego nie robi, który przyjmie decyzję arbitra, nawet wtedy kiedy wyraźnie ten się myli. W życiu politycznym konstytucjonalizm pojawia się w działaniach polityków, którzy dążą do wprowadzenia go w każdą sferę życia publicznego. W sprawach międzynarodowych funkcjonuje wtedy, kiedy prawo międzynarodowe jest przestrzegane, kiedy instytucje międzynarodowe, takie jak ONZ, są szanowane, kiedy traktaty obowiązują, kiedy różne konwencje, jak np. konwencje genewskie, nie są lekceważone.
Dla myślących naiwnie państwem konstytucyjnym jest każde państwo, które ma konstytucję. Modelem są Stany Zjednoczone, gdzie powstała pierwsza nowoczesna konstytucja, kilka lat wcześniej niż ta w Rzeczypospolitej Obojga Narodów.
Państwem konstytucyjnym jest również Irak – w każdym razie takim był do marca tego roku. Irak w ciągu 80 lat swego istnienia miał trzy konstytucje. Pierwsza, została wydana w 1925 r. pod mandatem brytyjskim, druga, z 1968 r., została ogłoszona po obaleniu monarchii, trzecia, z 1990 r., została przyjęta tuż przed pierwszą wojną w Zatoce. Nie wiem, czy jeszcze obowiązuje, czy też nie. Nie słyszałem o tym, by wojska koalicyjne formalnie ją anulowały. Ale mogę ją cytować. Pierwszy artykuł stanowi, że Irak jest „suwerenną republiką demokratyczną i ludową, która dąży do powstania jednego państwa arabskiego i rozwoju systemu socjalistycznego”. Islamistyczna Republika Iranu jest także państwem konstytucyjnym. Konstytucja irańska zaczyna się od stwierdzenia, że republika ta „promuje zasady i normy islamskie”. Konstytucja Korei Północnej natomiast zaczyna się od stwierdzenia, że „Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna jest socjalistyczną ojczyzną Dżucze, tzn. jest wcieleniem idei wielkiego Wodza, Towarzysza Kim II Dzonga”. Myślę, że starsze pokolenie w Polsce pamięta podobny język.
W tym miejscu chciałbym wprowadzić małą dygresję. Siedemnaście, może osiemnaście lat temu, pracując w Ameryce, otrzymałem zamówienie od redaktora Encyklopedii Britannica, która wbrew tytułowi jest wydaniem typowo amerykańskim, abym odnowił hasło o Polsce. Od razu zauważyłem, że w istniejącym opisie Polski poświęca się wiele miejsca Konstytucji PRL. Napisałem więc do redaktora w Chicago, że wiarygodny opis Polski nie powinien się zaczynać od systemu politycznego narzuconego z zewnątrz, a głównym elementem tego opisu nie powinna być konstytucja, która nie ma większego znaczenia. Redaktor odpisał mocno oburzony, że moja propozycja jest absolutnie nie do przyjęcia, bo hasła w encyklopedii są znormalizowane i każde zaczyna się od konstytucji, jeśli w danym państwie jest konstytucja. Zadzwoniłem więc do Chicago i próbowałem przekonać redaktora o tym, że w PRL rządzi partyjna dyktatura, a w konstytucji można tylko znaleźć zapis o „kierowniczej roli partii” itd. Zupełnie bezskutecznie.
Według amerykańskiego sposobu myślenia konstytucja jest konstytucją i nie może być nieważna. Gadałem długo jak gęś z prosięciem. Na końcu musiałem zrezygnować z tego zadania.
Państw niekonstytucyjnych lub bez konstytucji w dzisiejszym świecie jest bardzo mało. Zastanawiałem się nad tym i myślałem, że znalazłem jeden szczęśliwy przykład w państwie watykańskim. Wiele o tym nie wiedziałem, ale wydawało mi się, że Duch Święty włada absolutum dominum nad Watykanem za pośrednictwem Ojca Świętego i kardynała sekretarza stanu. Tak łatwo się mylić. Żona, która często sprawdza to, co piszę, weszła tryumfalnie do pokoju, machając świeżo wydrukowanym tekstem z Internetu. Okazuje się, że państwo watykańskie jest rządzone według całego szeregu konstytucji apostolskich. Pierwsza z nich Non debet reprehonsibile pochodzi z XV wieku, a ostatnia Pastor bonus, wydana została przez Jana Pawła II w 1988 r. To znaczy, że zostaje chyba tylko Dalajlama, który żyje na wygnaniu w Indiach i, przynajmniej teoretycznie, panuje pokojowo i niekonstytucyjnie nad swoim krajem, zagrabionym przemocą przez Chiny.
Musimy jednak brać pod uwagę inny dziwny przykład, mianowicie Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej. Brytyjczycy są przekonani, że mają konstytucję, i to najlepszą na świecie, a problem polega na tym, że nikt nie wie dokładnie, gdzie się ona znajduje. Konstytucja brytyjska jest szczególnie nieuchwytna i można o niej powiedzieć, jak o słynnym angielskim bohaterze z czasów napoleońskich – the Scarlet Pimpernel:
They seek him here; they seek him there.
They seek him almost everywhere.
Is he in heaven? Is he in hell?
That damned elusive Pimpernel.
Mój podręcznik szkolny wyjaśniał sytuację tak: „The British Constitution does exist, but it has never been written down” (Konstytucja brytyjska niewątpliwie istnieje, ale nigdy nie została spisana). No to pięknie. Ale jak pilny uczeń ma odkryć coś, co nie zostało spisane? Każdy nauczyciel, każdy profesor, każdy sędzia może mu radzić inaczej. W słowniku oksfordzkim pod hasłem constitution znajdujemy ciekawą rzecz. Nie wyjaśniono tego pojęcia na przykładzie państwa brytyjskiego, ale dawnego imperium rzymskiego. Łacińskie słowo constitutio, według słownika, oznacza ogół praw i dekretów wydanych przez cesarzy rzymskich. To pytam: Co ma ten szary obywatel brytyjski z tego zrozumieć? Czy zapomnieli skreślić konstytucję rzymską, kiedy legiony wymaszerowały z Londinium w V wieku?
Są jeszcze ciekawsze rzeczy. Kiedy byłem studentem w Oksfordzie, wiele lat temu, musiałem przejść obowiązkowy kurs i zdać egzamin z zakresu dokumentów konstytucyjnych od XVI do końca XVIII wieku (notabene nie za blisko naszych czasów). Oksford jest najstarszym uniwersytetem w Zjednoczonym Królestwie i można było przypuszczać, że taki kurs obejmuje wszystkie główne prawa i statuty wydane w tym kluczowym okresie rozwoju państwa brytyjskiego. Ale tak nie było. Nie było podstawowych dokumentów. Na przykład, dopiero teraz, po trzydziestu latach własnych badań wiem, że Zjednoczone Królestwo budowało się w trzech kolejnych etapach: 1536 r. – Unia Królestwa Anglii z Walią; 1707 r. – Unia Anglii i Walii ze Szkocją (narodziny nazwy Zjednoczonego Królestwa); 1801 r. – Unia Wielkiej Brytanii z Irlandią. Czy to jest tak trudne do zrozumienia? Trzy kroki rozszerzenia państwa i w wyniku tego unifikacja czterech narodów. Daję słowo honoru, że mój podręcznik uniwersytecki nic o tym nie mówił. Szkoci, Walijczycy, Irlandczycy protestują, a konstytucjonaliści angielscy dalej się zachowują, tak jakby Zjednoczone Królestwo było zwykłą kontynuacją dawnego Królestwa Anglii. Ich postawa jest taka, że konstytucja brytyjska jest tak niesamowicie ezoteryczna, że tylko oni – prawnicy angielscy, mają dostęp do jej tajemnic. Mamy do czynienia z normalną mistyfikacją. Osobiście zaliczyłbym konstytucję brytyjską do kategorii konstytucji mistycznych – tak jak działania Dalajlamy.
W historii brytyjskiej unia Anglii ze Szkocją trwa już 300 lat i widać tu duże podobieństwo z historią polsko-litewską. Nie wiem, czy nasi goście z Litwy mogliby zrozumieć sytuację, gdyby unia lubelska trwałaby do dziś i odrębne prawo litewskie funkcjonowałoby jak zawsze w ramach zjednoczonej Rzeczypospolitej. Naturalnie istnienie odrębnego prawa szkockiego powoduje wyraźne komplikacje. W oksfordzkim przewodniku prawniczym (The Oxford Companion to Law) wstęp do „Prawa w Wielkiej Brytanii” zaczyna się niespodziewanym zdaniem – „There is no such thing as British law”. Mistyfikacja absolutna.
Miałbym sporo do powiedzenia o państwach semikonstytucyjnych lub na wpółkonstytucyjnych, ale muszę skrócić swoje uwagi. Dodam tylko, że mam na myśli te państwa, w których są konstytucje, funkcjonują kultura i tradycje konstytucjonalizmu, ale z różnych względów zasady konstytucyjne są w różnym stopniu ograniczone. Podam dwa przykłady: historyczny – Polska sanacyjna w latach 1926-1939; aktualny – państwo Izrael, które ma konstytucję, ma instytucje demokratyczne, ma silne, imponujące poczucie zwierzchnictwa prawa nad rządem, ale które nie traktuje mieszkańców nieżydowskich równoprawnie z mieszkańcami żydowskimi.
Kończąc tę część wykładu, chciałbym podkreślić swój trochę amatorski punkt widzenia. Utrzymuję, że kultura obywatelska liczy się bardziej niż sama litera prawa. Można wyobrazić sobie kraj, w którym konstytucja jest słaba, dwuznaczna, niekompletna, ale gdzie wysoka kultura polityczna i prawna odpowiedzialnych ludzi ratuje ten system przed większymi katastrofami. Równocześnie nietrudno wyobrazić sobie kraj, w którym konstytucja jest idealna, lecz ideologia i praktyki kół rządzących robią z niej kpinę. Problem polega na tym, że łatwo napisać tekst konstytucji w kilka dni, lub w wypadku wolniej piszących w kilka lat, kultura natomiast rośnie powoli, organicznie, jak drzewo, w ciągu dekad i pokoleń.
Między polityką wewnętrzną a zagraniczną
Teraz przedstawię dwa, a może trzy problemy, przed którymi stoimy na arenie międzynarodowej. Każdy z nich jest w pewien sposób związany z ogólnym zagadnieniem konstytucjonalizmu.
Pierwszy z nich dotyczy anomalii, która czasem powstaje między polityką wewnętrzną a zagraniczną. Łatwo hołdować złudzeniu, że każde państwo demokratyczne, które szanuje prawa i opinie własnych obywateli, automatycznie będzie szanować prawa i opinie obcych ludzi, z którymi ma do czynienia za granicą. Niestety, zależność ta nie jest automatyczna. Wręcz odwrotnie, przypuszczam, że jest dosyć rzadka.
W okresie międzywojennym, 70-80 lat temu, Wielka Brytania była u szczytu swojej potęgi i sławy. Monarchia konstytucyjna gwarantowała wysoki poziom życia demokratycznego i wiele swobód obywatelskich. Parlament westminsterski – matka parlamentów – był słynny nie tylko z pięknej retoryki i tak wybitnych posłów, jak Lloyd George czy Winston Churchill, ale przede wszystkim z ostrych walk politycznych między rządem Jego Królewskiej Mości i opozycją Jego Królewskiej Mości – walk prowadzonych jednak, niemal bez wyjątku, według starych reguł gry.
W dużej mierze przeogromne imperium było rządzone spokojnie. Nawet długa debata o przyszłości Indii nie wykluczała możliwości przygotowania tam podobnego rodzimego i niepodległego systemu demokratycznego na wzór modelu westminsterskiego, który już funkcjonował w innych dawnych koloniach, jak Kanada, Australia lub Południowa Afryka.
Jednak w pewnych warunkach demokratyczna Wielka Brytania potrafiła traktować swoich poddanych z bezwzględną surowością i okrucieństwem godnym carów rosyjskich lub dyktatur totalitarnych. Wskażę przykład z Bliskiego Wschodu.
Po pierwszej wojnie światowej Brytyjczycy uzyskali od Ligi Narodów mandaty do sprawowania władzy w różnych krajach pootomańskich. W jednym z nich tubylcy, z którymi nikt nie konsultował ich losu, wywołali powstanie zbrojne. Odpowiedź była niesłychanie nieludzka: postanowiono nie wysyłać do walki z powstańcami oddziałów wojskowych, tylko użyć lotnictwa, które wówczas było nową bronią, i zbombardować miasta oraz wioski, ostrzeliwać powstańców i ludność cywilną z powietrza i w taki sposób wyludnić zbuntowane regiony, by dalszy opór był niemożliwy. To, czego dokonał dowódca brytyjskiego lotnictwa w tych operacjach, spowodowało o wiele więcej strat w ludziach niż akcja lotnictwa hitlerowskiego w Guernice, w Hiszpanii, w 1937 r. Dowódca ten nazywał się Arthur Harris, „Bomber Harris” – późniejszy „niszczyciel” Drezna. Kraj, który Harris tak okrutnie doświadczył, nazywa się Irak.
Idąc tym tokiem myślenia, muszę coś powiedzieć w skróconej formie o imperium dobra, które – po upadku imperium zła – jest jedynym supermocarstwem na świecie. Jego imperializm może być nieco inny od wcześniejszych imperializmów kolonialnych lub totalitarnych, co nie oznacza, że jest mniej wpływowy lub w pewnych dziedzinach mniej groźny. Przez cały XX wiek funkcjonował bez skrępowania w niektórych regionach świata, np. na Kubie, w Panamie lub na Filipinach, ale nie widać go było specjalnie w Europie, gdzie program George’a Marshalla czy organizacja NATO opierały się na innych, bardziej oświeconych zasadach współpracy i prawdziwego partnerstwa. Ostatnio jednak rozwinął się szybko z powodu dwóch równoległych prawie, w czasie, okoliczności: pierwsza – terrorystyczny atak na Nowy Jork z 11 września 2001 r., a druga – wejście do rządu w Waszyngtonie nowych ludzi, nietypowych dla Partii Republikańskiej i z nową wizją świata. Cały ten temat wymagałby osobnego wykładu. Wspomnę tylko o dwóch sprawach. Po pierwsze, w Ameryce toczy się debata na temat ideologii i rodowodów politycznych tych mało wcześniej znanych doradców. Mówi się na przykład o uczniach nieżyjących już profesorów Leona Straussa, klasyka i politologa z Chicago, który był ojcem koncepcji „osi zła”, oraz Alberta Wohlstettera, matematyka i stratega, prawicowego krytyka Reagana, który był zwolennikiem smart weapons, czyli „inteligentnej” broni. Po drugie, należy zapytać, czy takie teorie nie są antytezą konstytucjonalizmu, z którego Stany Zjednoczone kiedyś słynęły.
Jak więc widać, jeśli chodzi o wojnę w Iraku, to wolę stać po stronie Ojca Świętego.
Na dłuższą metę patrzę optymistycznie na Amerykę, która ma w sobie żywe elementy liberalizmu, pluralizmu i tolerancji. Wierzę, że społeczeństwo amerykańskie umie się leczyć ze swego strachu i swych dolegliwości. 44 Wykłady trzeciomajowe w Trybunale Konstytucyjnym w latach 2000-2016
Konstytucjonalizm w Unii Europejskiej
Miejmy nadzieję, że Polska niedługo wejdzie do Unii i że tam będzie miała mocny głos. Pamiętajmy jednak, że Unia jest bardzo młodym organizmem, w niektórych dziedzinach bezbronnym, a jej struktury są często niebezpiecznie uzależnione od samowoli rządów członkowskich. Wojna w Iraku, wywołana bez zgody ONZ i bez zgody NATO, spowodowała poważny rozłam polityczny w sytuacji, w której Unia nie ma ani konstytucji, ani wspólnej polityki zagranicznej, ani elementarnego systemu bezpieczeństwa. Konwent debatujący nad przyszłą konstytucją unijną, z byłym prezydentem Giscardem d’Estaing na czele, ma przedstawić swój raport w czerwcu, mniej więcej wtedy, gdy Polacy będą głosowali w referendum. Potem na pewno będą się toczyły długie dyskusje, debaty, będzie dochodziło do różnicy zdań. W efekcie ma to przekształcić Unię w długoterminową strukturę w warunkach niemałego ryzyka. Potrzebuje ona wszelkiej pomocy, aby odbyło się to spokojnie i owocnie.
Cena klęski mogłaby być bardzo wysoka. Wszyscy Europejczycy mają obowiązek leczyć rany, wstrzymać się od dalszych eskapad i solidarnie się popierać. Jeśli ich przedsięwzięcie się powiedzie, nowa Europa będzie mocniejsza, pewniejsza siebie i zdolna do odgrywania roli dobrego, życzliwego partnera USA. Kto wie, może do tego czasu nasi amerykańscy przyjaciele zapomną o swoich lękach i wrócą na swoją tradycyjną drogę życzliwego zaangażowania. Tymczasem jednak postawa Waszyngtonu nieco komplikuje zadania krajów takich jak Polska czy Wielka Brytania, które cieszą się z bliskich stosunków ze Stanami, a równocześnie są integralną częścią wspólnoty europejskiej.
Polska jest tam, gdzie jest
Moim zdaniem, Polskę czeka ogromnie delikatne balansowanie, w którym sama, bez poparcia sąsiadów, mogłaby stracić równowagę. Niełatwo krajowi średniej wielkości trzymać sensownie z supermocarstwem. „Biada człowiekowi, którego los zawisł od drugiego”* – napisał kiedyś Aleksander Fredro o czasach napoleońskich – „ale dwakroć biada narodowi, co zawisł od interesu innego narodu”. Przestroga może być aktualna. Nic złego w tym, że Polacy cieszą się przyjaźnią rządu amerykańskiego. Jednak, jak niedawno powiedział Zbigniew Brzeziński, „Polska jest tam, gdzie jest”. Wisła płynie tam, gdzie płynie, po europejskiej, a nie po amerykańskiej krainie. Ona nie jest dopływem ani Potomaku, ani Missisipi. Wynika z tego, że po przyjaznym geście wobec Ameryki nadszedł czas kroków w kierunku Unii Europejskiej.
Polska potrzebuje ciepłych, dynamicznych stosunków z sąsiadami, nawet wtedy kiedy francuski kogut niepotrzebnie pieje na drugim końcu ulicy. Klub europejski, który za rok może mieć 25 graczy, oferuje bogate i bardzo zróżnicowane pola manewru; NATO, jeśli przetrwa, oferuje podobne możliwości. Współpraca w obrębie tych organizacji umożliwia najlepsze horyzonty rozwoju stosunków i na naszym kontynencie, i między kontynentami.
Polacy będą mieli dużo do powiedzenia w sprawie nowej konstytucji Unii Europejskiej, ponieważ mają za sobą udaną, stopniową transformację własnego kraju w państwo demokratyczne, wolnorynkowe i konstytucyjne. Wiedzą, co to znaczy przeżyć trudne chwile, patrzeć w przyszłość, podejmować ryzyko. Reszta Europy liczy na zdolności Polaków, na ich silne nerwy, na ich talent do improwizacji, na ich doświadczone głowy, na ich legendarną odwagę. I ja zakładam: Polska nie zaginie
Norman Davies
* A. Fredro, Trzy po trzy, Pisma wszystkie. Proza, tom XIII, Warszawa 1968, s. 79
Zdjęcie: Norman Davies w 2018 r., autor: Cezary Piwowarski, Źródło: Wikimedia Commons