Kiedy w końcu ubiegłego wieku zaczęło się odprężenie w stosunkach Sojuza ze Stanami, któryś z polskich showmanów podśpiewywał, że może przy okazji odkupi się tę Alaskę. To było chyba za czasów Gorbaczowa.
Teraz showmanem został Putin. Nie chciałby odkupić, ale po prostu odebrać odebrać Stanom Alaskę. Problem w tym, że Alaskę Rosjanie sprzedali, bo po wojnie krymskiej (1853-1856) nie mieli grosiwa. Suma, za którą poszła złotonośna – jak wkrótce się okazało – ziemia to trochę ponad 7 mln dolarów (Teraz to byłoby jakieś 140 mln USD). Co więcej, w prawie obowiązuje zasada superficies solo cedit. Ta paremia prawna oznacza, że wszystko co jest częścią składową gruntu dzieli jego los prawny.
A zatem Amerykanie musieliby oddać bazy wojskowe, lotniska i diabli wiedzą co jeszcze. Jasne, że nie oddadzą. To dlaczego rosyjscy politycy tak – mówiąc ze śląska – fanzolą? Bo dostają manto w wojnie z Ukrainą, bo poborowi wracają do domu w kuferkach, bo głupoty o biednych Polakach, co żebrzą nad granicą z Kaliningradem (patent skopiowany u Łukaszenki) już nikogo nie cieszą.
I nie chodzi o odkupienie, tylko o odebranie (zawojowanie?). I tu już przestaje być śmiesznie. Cena schronu przydomowego lub uszczelnionej piwnicy potrafi być wysoka. To co robić? Pamiętać o sojuszach i o tym, że mamy jedną z najnowocześniejszych armii NATO. I nie bać się pokrzykiwań kremlowskiego przegrywa.
Radosław Januszewski
Ilustracja: Czek, którym Stany Zjednoczone zapłaciły za Alaskę (źródło: Wikipedia.org)