Poruszać się w polskim prawie jest coraz trudniej. Jest go stale coraz więcej, a za kompozycję, styl, zrozumiałość, klarowność, niejednoznaczności, możliwości karkołomnych interpretacji, zderzenia z innymi przepisami, uzasadnienia, język, potoczystość wywodzenia…, legislatorzy z parlamentu i ministerstw otrzymaliby w szkole najczęściej dwóję, najwyżej tróję, lecz nierzadko jedynkę z wykrzyknikiem.
O tempora, o mores, załamywaliby ręce za Cyceronem obywatele Rzymu. A my co? My musimy żyć z tak złym prawem, którego z powodu olbrzymiej objętości i językowej nieprzyswajalności znać człowiek nie jest w stanie. A przecież przestrzegają na każdym kroku, że ignorantia iuris nocet, czyli że nieznajomość prawa szkodzi nieznającemu ustawy.
Trzysta lat temu, w 1722 roku powstała we Francji pierwsza Encyclopédie autorstwa d’Alemberta i Diderota. Od chwili premiery tego kompendium wydano drukiem dziesiątki tysięcy samych tylko najważniejszych zbiorów wszelkiej wiedzy. Internet wziął i pogrzebał tę formę, więc ostatni z 31 tomów Wielkiej Encyklopedii PWN ukazał się drukiem w 2005 roku. Każdy tom ma po 576 stron, więc razem jest ich do przeczytania 17 856.
Gdyby znalazł się Polak, który zdołałby zapamiętać treść wszystkich haseł i umiałby jeszcze wiązać każde ze wszystkimi innymi, dorobilibyśmy się bezkonkurencyjnego geniusza.
Kładąc na wagę, komplet wszystkich tomów ostatniej Encyklopedii PWN ma pół kwintala, inaczej cetnara, czyli 50 kilogramów, tyle ile mieści się w standardowym worku na ziemniaki.
Poznańsko-warszawska firma audytorów i doradców Grant Thornton udziela się od lat w zbożnym dziele monitorowania legislacyjnej nawały niszczącej Polskę. Dowiadujemy się z jej skrupulatnych wyliczeń, że tylko przez ostatnie 11 lat w okresie 2012-2022 uchwalono w Polsce ustawy liczące razem 31 298 stron. Ponieważ znaki drukarskie i łamanie jest różne, objętości ustaw i encyklopedii PWN są nieporównywalne, ale rzędy wielkości są podobne, zwłaszcza że w encyklopediach uzupełnieniem słów są zdjęcia, tabele, wykresy, mapy.
Gorzej, że to nie wszystko. Dopełnieniem ustaw są akty wykonawcze. Weźmy tylko najważniejsze z nich ogłaszane w formie rozporządzeń. Łączna objętość wprowadzonych do obiegu prawnego w Polsce w tym samym okresie wyniosła 213 593 strony. Razem z ustawami daje to prawie 250 tysięcy stron artykułów, paragrafów, ustępów, punktów, podpunktów.
Nawet jeśli odjąć od tej sumy pewien procent (niechby nawet i 15 %) stron zdezaktualizowanych w wyniku nowelizacji, usunięcia, wygaśnięcia przepisów lub powtórzeń, albo ogłaszania tzw. tekstów jednolitych, to do opanowania jest wiele centnarów nowego i względnie nowego prawa. A może będzie tego nawet i z pół tony!
Państwa i społeczeństwa dotyka dziś „skleroza instytucjonalna” (patrz: wywiad z prof. Michaelem D. Mungerem przeprowadzony przez Sebastiana Stodolaka, DGP, 14-16 kwietnia 2023). Arterie i żyły państwa zatykają się od regulacji, a to ogranicza zdolności adaptowania się do nowych warunków, które zmieniają się już nie z dekady na dekadę, ale w niektórych dziedzinach już z roku na rok.
Czekamy od dawna na kogoś, kogo będzie można nazwać dzisiejszym Justynianem, który mniej więcej 1500 lat temu powołał komitet mędrców i za ich radą oraz pomyślunkiem unowocześnił, usystematyzował i skodyfikował rozbudowane już wtedy nie do rozeznania się w nim wieloźródłowe prawo rzymskie. Z uwagi na augiaszowe rozmiary zadania, współczesny „Justynian” musiałby być bytem wieloosobowym, ale przede wszystkim wiecznym, bo hydra prawa mnożącego się bez końca ma tysiące głów odrastających zaraz po ich odrąbaniu. Pełnego sukcesu i tak by nie osiągnął, ale nawet najdrobniejszy sukcesik to już jakaś ulga.
A więc, czy chcemy mieć swojego „Justyniana”?