Przed świętami zadzwoniła do mnie Mama (rozmawiamy telefonicznie przynajmniej raz w tygodniu, a czasem częściej). Myślałem, że jak zwykle sobie porozmawiamy, co słychać w Narolu i w Warszawie. Mama zwykle informuje mnie, jaka pogoda, kto umarł i nieustannie raportuje, że do kościoła chodzi tylko kilka wdówek tak jak ona. A Mama chodzi do kościoła codziennie.
Jednak tym razem nie skończyło się na zwykłych grzecznościach, bo Mama nawiązała do jakiejś mojej wypowiedzi medialnej. Zwykle ich nie komentuje, bo do niej zwyczajnie nie docierają. Jednak tym razem było inaczej, bo sąsiadka przyszła z tygodnikiem „Angora” i tam przeczytała, że Obirek mówi, że niedługo do kościoła pies z kulawą nogą nie będzie chodził. Pytałem, czy sąsiadka była tym zgorszona? Otóż nie, jej się to nawet spodobało, no ale Mamie się nie spodobało. I jak za dawnych czasów (kiedy byłem u jezuitów), zwróciła mi grzecznie uwagę, że takich rzeczy to lepiej jednak nie pisać, no bo jak proboszcz się dowie, to nie wiadomo, co sobie pomyśli.
Próbowałem Mamę uspokoić, że u proboszcza, to ja i tak mam przechlapane i nic go już nie zdziwi, a z drugiej strony próbowałem argumentować, że przecież mnie tak naprawdę zależy na tym, żeby księża się zmienili i nie wypłaszali ludzi z kościołów. A jeśli się zmienią, to może nie tylko pies z kulawą nogą, ale i inni zaczną chodzić.
Ta rozmowa z moją Rodzicielką uświadomiła mi, a raczej przypomniała, że wybieranie sobie kościołów czy religii to praktyka coraz powszechniejsza. I to nie tylko w USA, którymi się zajmuję zawodowo, ale i w Polsce.
Nie potrafię zrozumieć, dlaczego to ludzi oburza (bo nie tylko moja Mama się zamartwia tym, że kościoły pustoszeją). Przecież to wspaniale, że ludzie zaczynają myśleć i, zgodnie z tym myśleniem, dokonują życiowych wyborów. Związanych przecież nie tylko z kościołem czy religią, ale w ogóle zaczynają żyć tak, jak uważają za najlepsze dla siebie.
Kiedyś w SO wspominałem Ulricha Becka, tuż po jego śmierci 1 stycznia 2015 roku. Pozwolę sobie kilka myśli przypomnieć. Otóż pisałem w tym wspomnieniu, że przed kilku laty dostałem od niego książkę A God of One’s Own, tytuł niemiecki Der eigene Gott dlatego, że mówił mi o niej Zygmunt Bauman, przyjaciel Ulricha Becka. To nie jest książka socjologiczna i pewnie dlatego nie przełożono jej na język polski. Dla mnie to najważniejsza książka o Bogu jaką czytałem w ostatnich latach. Otóż w owej książce Własny Bóg: zdolność religii do tworzenia pokoju i generowania przemocy Beck twierdzi, że „społeczeństwo zsekularyzowane musi się stać społeczeństwem postsekularnym, tzn. sceptycznym i otwartym na głosy religii” I dodaje: „Przyzwolenie na wejście języka religijnego do sfery publicznej powinno być widziane jako wzbogacenie, a nie jako wejście intruza. Taka zmiana jest równie doniosła, jak ogólna tolerancja dla świeckiego nihilizmu przez religie”.
Nie tylko zgadzam się z postulatem autora Społeczeństwa ryzyka, ale widzę w nim jedyne wyjście z rosnącego fundamentalizmu religijnego. Takie otwarcie może sprawić, że wyznawcy religii przestaną obawiać się sekularyzacji, a różnego autoramentu humaniści i racjonaliści mogą dostrzec w powrocie religii do sfery publicznej (postsekularyzm) sojusznika. Z jednej bowiem strony Beck pisze o znaczeniu religii w świecie zsekularyzowanym, a więc można w nim widzieć jednego z przedstawicieli postsekularyzmu, z drugiej jednak opowiada się on jednoznacznie za koniecznością zmiany sposobu tej obecności, co z kolei łączy go z sekularyzmem. Główna teza Własnego Boga brzmi: potencjał przemocy zawarty w religiach można zneutralizować dzięki zastosowaniu synkretyzmu i zasady subiektywnego politeizmu.
Wydaje się, że Beck ma rację, gdy początków koncepcji „własnego Boga” doszukuje się w reformacji, a zwłaszcza w myśli Marcina Lutra. Dzisiaj, w okresie późnej nowoczesności, żadna z religii, również te o światowym zasięgu, nie może się ograniczać do własnej teodycei, ale musi uwzględniać perspektywy innych i w tym sensie musi stać się religią kosmopolityczną. Jeśli tak pojęta religia nie zostanie zaakceptowana, to każdej z istniejących form religijności grozi fundamentalizacja.
Od publikacji oryginału w 2008 roku nie tylko minęło sporo czasu, ale ukazało się masa książek o ludziach, którzy takich wyborów dokonują. Co więcej, w socjologii religii pojawiło się na początku XXI wieku pojęcie „nones”, czyli ludzi, którzy na pytanie o afiliacje religijne odpowiadają „żadna”. We wrześniu 2022 roku Pew Research Center opublikowało wyniki badań na temat zmian w podejściu chrześcijan do instytucji kościelnych. Tym razem Centrum nie ograniczyło się do statystyk opartych na ankietach. Spróbowało także prognozować przyszłe zachowanie amerykańskich chrześcijan. W raporcie „Modeling the Future of Religion in America” ośrodek ogłosił, że obecnie chrześcijanie stanowią 64 proc. populacji Stanów Zjednoczonych. Zaś ci, którzy odeszli z Kościołów (właśnie „nones” czyli bezwyznaniowcy) stanowią najliczniejszą grupę ze wszystkich denominacji bo aż 34 proc. Jest ich więcej niż katolików (ok. 23 proc.).
Jeszcze ciekawsze są prognozy na 2070 rok. Wskazują one, że chrześcijan będzie najwyżej 54 proc. Bardzo prawdopodobne jednak, że będą stanowić zaledwie 35 proc. populacji, a odsetek wspomnianych bezwyznaniowców może wzrosnąć nawet do 52 proc. A to oznacza odejście do historii USA jako kraju chrześcijańskiego.
O ile mi wiadomo w Polsce bezwyznaniowcami nikt systematycznie się nie zajmuje. Owszem emocje i uwagę mediów przyciągają celebryci, którzy albo dokonali (Sylwia Chutnik na przykład), albo zamierzają dokonać (Dawid Podsiadło) apostazji. Moim zdaniem warto się tymi decyzjami zająć, bo wskazują, że ludzie zaczynają sobie wybierać już nie tylko religię, ale również życie bez religii. I jedno i drugie zasługuje na szacunek.
Przy najbliższej okazji postaram się przekonać moją Mamę, by się nie zamartwiała swoimi wnukami i wnuczkami, którzy przestali chodzić do kościoła (żeby było jasne, są też tacy, którzy chodzą!), bo być może są szczęśliwsi niż ci, którzy chodzą do kościoła, bo muszą (na przykład martwi ich co powiedzą sąsiedzi, lub rodzina) i się tam nudzą, albo nawet cierpią, bo księża nie odpuszczają i zamiast o Panu Bogu mówią przeważnie o wszystkim innym, a najchętniej o polityce. Co oczywiście normalnych ludzi denerwuje, bo od politykowania jest sejm, a nie kościół.
To tak przy okazji świąt i nowego roku. Pomyślałem, że nie wszystko stracone, skoro również Polacy zaczynają układać sobie życie po swojemu, a nie tak jak sobie tego życzą proboszczowie, biskupi, rodzice czy babcie.