Dorota Ceran: Panie Profesorze, kiedy w 1990 roku ogłosił Pan swoją dysertację habilitacyjną „Między dyspozycyjnością a niezawisłością” pisał Pan o sądownictwie w Polsce Ludowej. Może pora wrócić do tematu?
Andrzej Rzepliński: Nikt nie wchodzi dwa razy do tej samej wody. Do tej samej rzeki można wejść, ale do tej samej wody – nie. Należy, oczywiście, odkreślić grubą kreską sądownictwo w Polsce Ludowej do końca 1956 roku, które było używane do walki politycznej. Sędziowie karni z naboru rewolucyjnego końca lat czterdziestych szafowali karami więzienia, a spora grupa z nich miała krew na rękach. Po 1956 roku to było jednak inne sądownictwo. Sądy przestały orzekać prawomocnie karę śmierci w sprawach gospodarczych i politycznych. Jedyna kara śmierci w sprawie gospodarczej, i o tę jedną oczywiście za dużo, zapadła w sprawie Wawrzeckiego[1]. Karą śmierci był tu silnie zainteresowany Władysław Gomułka, i po naciskach taki wyrok sędziów zapadł. Kara śmierci została wykonana. Ten wyrok miał charakter polityczny, choć nie zapadł w sprawie politycznej. Wawrzecki nie był antykomunistą.
W latach stanu wojennego zapadło w warszawskim sądzie wojskowym kilka, niewykonanych, kar śmierci w procesach politycznych. Były to sprawy o szpiegostwo czy o zdradę, tak jak w przypadku pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, czy redaktora prof. Zdzisława Najdera. Także w przypadku dwu ambasadorów polskich – Zdzisława Macieja Rurarza oraz Romualda Spasowskiego, którzy zrezygnowali ze służby dyplomatycznej po wprowadzeniu stanu wojennego, w Tokio i w Waszyngtonie. Jako sędzia nigdy nie przyjąłbym tu wersji zdrady państwa. Zachowali się honorowo, nie chcąc służyć jako dyplomaci ówczesnemu reżimowi. Dużo ryzykowali, bo mogli zostać zabici przez jego wysłanników.
Poza tymi wyjątkami sądownictwo w Polsce, praktycznie rzecz biorąc, jeżeli chodzi o jakość orzecznictwa, jak i postawy sędziów, były bez zarzutu. Nawet w bardzo trudnych miesiącach stanu wojennego, między grudniem 1981 roku, a mniej więcej lipcem 1984. Mimo że jeszcze potem, do ‘86 roku, zdarzały się wyroki w sprawach politycznych.
Prawo i Sprawiedliwość mówi dzisiaj, że sądy należy uwolnić od, jak nazywają „złogów komunistycznych”, mając na myśli wszystkich sędziów, którzy orzekali w czasach PRL. A przecież wówczas także było wielu uczciwych, znakomitych ludzi w tym środowisku. Tym bardziej, że niejednokrotnie bardzo wiele ryzykowali.
Jak uczy oparta na rzetelnych badaniach archiwalnych praca doktor Stanowskiej i profesora Strzembosza[2], sędziowie potrafili w toksycznych warunkach, w jakich przyszło im orzekać, w warunkach prawa stanu wojennego, które było nieludzkie, sprzeczne nawet z konstytucją PRL i było narzędziem przetrącenia kręgosłupa społeczeństwu polskiemu i jego wolnościowym aspiracjom. Prawo to zabiło nadzieję Polaków na uzyskanie tego, co się każdemu należało – czyli wolności, w tym wolności od strachu przed własnym państwem. Sędziowie w sprawach „wojennych” zachowywali się z reguły honorowo. Stosowali wynalezione przez siebie triki, żeby oddoraźnić narzuconą im procedurę doraźną tak, żeby można było warunkowo zawiesić wykonanie kary. I to się udawało. Uniewinniali ludzi wtedy, kiedy był choć ślad tego, że ten wyrok się utrzyma w Sądzie Najwyższym, a nawet, gdy wiedzieli, że się nie utrzyma, to orzekali zgodnie z sumieniem. Czy byli to sędziowie stanu wojennego? Tak, to byli sędziowie stanu wojennego, bo orzekali na podstawie prawa wojennego w okresie jego obowiązywania.
Ale prawdą jest także to, że zapadały również wyroki z gruntu niesprawiedliwe, wydawane zgodnie z wolą władzy.
Naturalnie, nic nie usprawiedliwia wyroków politycznych, które również były. W Sądzie Najwyższym (ci sędziowie nie żyją, ale to nie zwalnia nas od pamiętania o tym), zdarzało się, że zaostrzano wymiar kary zasądzony przez Sąd Wojewódzki. Tak było na przykład w sprawie pokojowych strajków górników broniących w grudniu ’81 swoich kopalń.
Ale przynależność sędziów do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej była mile widziana, zwłaszcza, gdy szło o awans?
Owszem, było wymagane albo silnie oczekiwane od sędziego, na przykład sądu powiatowego, który chciałby awansować i zostać prezesem tego sądu, że wstąpi do PZPR. To była wymuszana przez partię komunistyczną cena za to, żeby dobry, sprawny sędzia, cieszący się zawodowym autorytetem wstąpił do PZPR.
W zasadzie niczego w tej partii, jak już był, od niego nie oczekiwano, chodziło o wymiar symboliczny. Sędzia funkcyjny, to sędzia partyjny. Pewnie liczyli na to, że a nuż się w przyszłości przyda. I to, oczywiście pokazywało, że to był w pełni autorytarny reżim. Co prawda nie był to już reżim totalitarny, ale autorytarny, który skupiał władzę w jednej ręce, w grupie swoistej kliki generalsko-biurokratycznej. Klika chciała ją utrzymać, utrwalić i oczywiście marzyła o tym, że gospodarka polska mimo wszystko ruszy do przodu. Ale bez wolnych sądów, bez wolnej gospodarki i bez wolnych obywateli ruszyć nie mogła i skończyło się w końcu lat ’80.tych katastrofą gospodarczą.
Na tym drugim brzegu trzeba było budować Polskę niemal od nowa.
Dotychczasowi, samowładni „przywódcy” Polski „Ludowej” zostawili nas w państwie biednym, cywilizacyjne głęboko odstającym od państw Wspólnoty Europejskiej, poprzedniczki Unii Europejskiej, ogołoconym z instytucji i kultury prawnej państwa demokratycznego, wolnościowego i prawnego.
Trzeba było kraj odbudowywać i budować przez te wszystkie lata po roku 1989 w niezwykle trudnych warunkach. Trzeba było zbudować np. system bankowy. W PRL nie było banków. Był jeden, nazywał się Bank Handlowy, i drugi, który miał oddziały w miastach powiatowych, w których przyjmował transport coraz mniej wartych pieniędzy z drukarni i rozdzielał je do państwowych przedsiębiorstw i biur. A banki to nie tylko ich eleganckie siedziby, to przede wszystkim ludzie i ich doświadczenie. To dobre prawo, którego zgodność z instalowanymi wartościami wolnego państwa i społeczeństwa kontroluje w pełni niezależny sąd konstytucyjny, u nas – Trybunał Konstytucyjny.
Ambicją tamtych pionierskich lat było to, by emerytom i rencistom wypłacić emerytury. I nie było miesiąca, że nie były wypłacone. Pieniądze pochodziły z prywatyzacji mienia państwowego. Poszło to na emerytury i zapewnienie najbiedniejszym nędznych zasiłków socjalnych. Dzięki nagle uwolnionemu geniuszowi Polaków, naszej aktywności, obrotności, sprytowi – gospodarka ruszyła. Licząc od początku, od 1990 r. u nas nigdy nie zdarzyło się, by PKB spadł.
Trybunał jednocześnie brał na przestrzeni tych lat stale pod uwagę, że żaden kolejny Sejm nie był w stanie zapewnić ludziom tego, co uważali, że im się słusznie należy. To był okres bardzo szybkiego biednienia społeczeństwa i wzrastającego bezrobocia, ale nigdy się nie przydarzyło żeby nędzne bo nędzne, ale emerytury oraz renty co miesiąc nie były wypłacane. Bo były. Ci, którzy są nieco starsi pamiętają, że w Rosji, czy w Ukrainie czy generalnie na Wschodzie, miesiącami nie wypłacali ludziom nic. A jeżeli wypłacali, to starymi butami do wyreperowania.
Wypłata w kiepskiej naturze…
Tak, właśnie, w kiepskiej naturze. Takie wymiany barterowe. Także między państwami – oni nam kiepską ropę, to i my im coś równie kiepskiego.
Czyli działania Trybunału Konstytucyjnego miały bardzo konkretny, wymierny wpływ na losy konkretnych ludzi, na los przeciętnego Kowalskiego?
Skoro pyta pani o Trybunał Konstytucyjny, to dał on nam, naszemu Państwu, fundamentalne, niedające się przeliczyć na pieniądze – poczucie bezpieczeństwa prawnego. Także dla tych najsłabszych ekonomicznie i społecznie. Gdy było trzeba, wyroki Trybunału były, niezależnie od rządzących, kosztowne dla budżetu.
Trybunał potrafił bardzo stanowczo orzekać z takim przesłaniem, że przyzwoitość kosztuje, że nie ma konstytucyjnego przyzwolenia na dyskryminację w prawie słabszych i faworyzowanie silniejszych, że w Polsce nikt nie stoi ponad prawem. Jednocześnie Trybunał temperował ponadkonstytucyjne ambicje polityków gotowych uchwalać prawo, które naruszałoby równoważenie się władz, trójpodział władzy i poszanowanie wolności i bezpieczeństwa osobistego każdego Polaka. Niech przykładem będzie uporczywe i stanowcze dążenie Trybunału w kolejnych wyrokach, by zapewnić nam wolne i rzetelne wybory parlamentarne, samorządowe, prezydenckie, europejskie. Musimy dbać, żeby wypracowany w kolejnych wyrokach i ustawach sejmowych standard wolnych wyborów był bezwzględnie utrzymany.
Jak dzisiaj przekonać ludzi młodych do tego, że sytuacja staje się poważna? Że być może wracamy do punktu wyjścia? Wielu z nich tej powagi nie dostrzega.
Ci młodzi ludzie, moi studenci, tak naprawdę tego nie widzą. Bo dla nich ich wolność, to jest oczywistość. Studenci pierwszego roku (w tym roku akademickim), to są przecież ludzie, którzy urodzili się w 1996 roku. Siedem lat po transformacji. I dla nich to są inne rzeczy i wartości. Z dzisiejszej perspektywy ich potrzeb, takiego naturalnego poczucia wolności, wynika, że jak się nie podoba na przykład wykład Rzeplińskiego, to sobie student wychodzi z sali wykładowej, jedzie autobusem na lotnisko, czy na dworzec kolejowy i za trzy godziny jest zupełnie gdzie indziej. Nie musi prosić o paszport, ani odbyć rozmowy z SBkiem, a potem paszport po podróży oddać. Jest jak ptak, który pokonuje świat ponad granicami.
Tym bardziej może go zaskoczyć to, co być może nas za chwilę czeka.
Tak. I tak powinno być, choć nie mam takiego przekonania. Bo z czym on ma to porównać? Chociaż po tym, co się wydarzyło u nas w końcu lipca 2017 roku przed sądami… Nie zapomnę jednego z wieczorów pod Sądem Najwyższym. A tam dominowali ludzie pokolenia moich dzieci. To tam pojawił się pierwszy raz genialny plakat Luki Rayskiego z napisem KONSTYTUCJA.
Po manifestacji poparcia dla integralnego, niezależnego Sądu Najwyższego jako sądu sprawującego nadzór nad jakością orzecznictwa sądów polskich podpisywałem ten plakat do późnej, późnej nocy. Na początku nie wiedziałem, o co chodzi, bo było ciemno na tym kawałku ulicy Miodowej, gdzie mnie dopadli ci ludzie i chcieli, żebym im podpisywał. I w pewnym momencie zorientowałem się, że to jest właśnie clou: ty i ja. I nawet gdybym był śmiertelnie zmęczony, to nie miałem prawa odmówić im złożenia podpisu, bo to my jesteśmy Konstytucją. Ci ludzie wołali te pięć słów razem ze mną na placu Krasińskich pod Sądem Najwyższym. Można więc powiedzieć, że w nich jest nadzieja. Oni są już wychowani w wolnym społeczeństwie i może nie dadzą się zagonić do kojca do wykonywania woli kogoś, kto stoi ponad prawem – poza wszelkim trybem. I nie dadzą się opętać ideologii państwa autorytarnego. To jest nadzieja, mimo tego, że sądy powszechne są traktowane od czterech miesięcy tak, jak są traktowane.
Jak wielkie będą koszty dzisiejszych politycznych decyzji dotyczących polskiego wymiaru sprawiedliwości?
A to są bardzo wysokie koszty, które będziemy spłacali dziesiątki lat.
Bo pamięć sędziów będzie trwała ze względu na ich pozycję i rolę i to, że przez lata wymierzali sprawiedliwość, a teraz są tak traktowani jak jakiś łobuz uliczny. Będą nie tylko oni pamiętać, ale kolejne pokolenia sędziów będą pamiętać, że władza ustawodawcza i władza wykonawcza może być władzą dla ustroju państwa definitywnie niebezpieczną, toksyczną.
Bo straciliśmy zaufanie naszych naturalnych partnerów w Zachodniej Europie. A przecież w okresie kryzysu finansowego zaczęliśmy być w sposób naturalny postrzegani jako najdalej na wschodzie położne państwo Zachodniej Europy. To było oczywiste dla Szwedów, Holendrów, Hiszpanów, Francuzów czy Niemców, czy Finów. Ale i dla Rosjan i Ukraińców. Byliśmy dla tych ostatnich początkiem Zachodu. Dziś szparko maszerujemy na Wschód. Tam zawsze będzie jakaś cywilizacja.
Zatem, nadzieja pozostaje w młodości i w pamięci… Dziękuję, Panie Profesorze.
[1] Stanisław Wawrzecki, dyrektor warszawskiego Miejskiego Handlu Mięsem, aresztowany w „aferze mięsnej”, skazany i powieszony w roku 1965.
[2] Sędziowie warszawscy w czasie próby 1981–1988, Adam Strzembosz, Maria Stanowska, IPN, Warszawa 2005.
Rozmawiała: Dorota Ceran
Wywiad zamieszczony na stronie Ceran Dorota PRESS