Wczoraj poszedłem do fryzjerki. Może mało to męskie, ale czasem niezbędne. I tu kończy się temat do żartów, bo fryzjerką była Ukrainka i właśnie zadzwoniła jej komórka. Polacy, którzy mieli zasięg do okolic Kijowa (pewnie są gdzieś pod ukraińską granicą) coś jej mówili. Widać było, że kobieta jest wstrząśnięta. Podzieliła się ze mną tym, co usłyszała: jej trzydziestoletnia córka jest tam, z dwoma kotami, w piwnicy, w mieście Bucza, na południe od Kijowa. Nie ma co jeść, jest jej zimno, na dwór strach wyjść. Miasto opanowali kadyrowcy (dla nieświadomych sprawy: czeczeńscy folksdojcze współpracujący z federałami). Kontakt z mamą wkrótce się urwie, bo komórka wyładowuje się i nie ma jej jak naładować.
Aha, jest, lub była, „bezpieczna” droga otwarta przez Rosjan. Ukraińscy cywile muszą nią iść wiele kilometrów do autobusów. Wsiadają i czekają – o głodzie i chłodzie.
A kadyrowcy traktują cywilów jak zakładników, nie wiem, co to znaczy – czy będą ich zabijać, gdy nastąpi kolejny atak wojska ukraińskiego, czy posłużą się nimi jak żywymi tarczami?
A może ich sprzedadzą – życie za dolary?
Żegnam się, wychodzę, nie wiem, co powiedzieć. Coś tam mamroczę, że nie będzie tak źle (już jest), że jakoś to się skończy. Ale nie dodaję jak. Aha, wczoraj był dziewiąty marca, a walki trwają.
Radosław Januszewski
Zdjęcie ilustrujące: Bucza, 6 marca (https://bucha.com.ua/index.php?newsid=1151079990)