Publikuję, ciekawy mym zdaniem, list zaprzyjaźnionego lekarza psychiatry, dr. Janusza Szelugi. Chce on, by opisane przezeń fakty i wnioski, które z nich wyciąga, poznali inni. Spełniam tę prośbę.
To nie jest materiał dziennikarski, lecz właśnie list. Pisany pośpiesznie, przez stale zajętego lekarza. Nie redaguję więc nie zmieniam, nie komentuję. Podkreślam jedynie — boldem, blisko początku — jeden problem, który mnie zastanawia. Udział lekarza psychiatry w przesłuchaniach.
Ocena lekarzy, którzy fachową wiedzą wspomagali torturujących śledczych junty argentyńskiej jest jednoznaczna. (Polański: „Śmierć i dziewczyna”). Lecz czy hipnoza to tortura?
Torturowany najczęściej powie wszystko, czego od niego chcą, w tym także przyzna się do czynów niepopełnionych. Zapłaci życiem, za natychmiastowe zaprzestanie tortur. Hipnotyzowany, zgodnie z relacją dr. Szelugi, tylko niczego nie skryje. Nie czuje bólu, nie ponosi uszczerbku na ciele i na… umyśle, czego nie jestem pewien.
Może hipnoza uchroniłaby Tomasza Komendę przed skazaniem za czyn niepopełniony i pozwoliła od razu skazać winnych. Lecz prawo nie wymaga od nikogo przyznania się do swoich win i nie uwzględnia dowodów zdobytych z naruszeniem prawa.
Chciałbym zobaczyć opinie w tej sprawie.
Janusz Szeluga: Podpis na dokumentach Służby Bezpieczeństwa PRL przechowywanych w IPN RP a okoliczności jego złożenia z perspektywy 50 lat pracy psychiatry
Jest rok 1971, Ordynator Oddziału Neurologicznego 7 Szpitala Marynarki Wojennej w Oliwie, kmdr dr Jan Piełowski, gdzie pracowałem, powiedział do mnie, kolego tej pacjentce trzeba koniecznie zrobić zabieg hipnozy. Ponieważ zajmowałem się tą metodą terapii, odpowiedziałem: dobrze. Pacjentka została przewieziona na Oddział Anestezjologii, gdzie Ordynator kmdr dr med Bogacki, wykonał zabieg migotania świadomości, a ja prowadziłem sesję hipnozy. Następnego dnia wszystkie objawy chorobowe ustąpiły i dwa dni po zabiegu pacjenta została wypisana. Kilka dni później, na korytarzu w szpitalu spotkałem dr. Bogackiego, podszedł o mnie i powiedział, kolego, ja takie zabieg wykonywałem wiele razy w czasie przesłuchań ważnych więźniów w Zakładzie Karnym w Gdańsku. Przesłuchiwany tą metodą migotania świadomości nie miał żadnej szansy, aby cokolwiek ukryć.
Były wczesne lata 90-te. Do gabinetu wszedł mężczyzna i był bardzo rozżalony. Zaczął opowiadać, co mu zrobił szef, kiedy to mówił, poleciały mu łzy z oczu. Pracował u wybitnego trójmiejskiego biznesmena, jako księgowy. Szef zadzwonił do niego i kazał mu przyjść do jego gabinetu. W czasie rozmowy powiedział – a podpisz się tutaj, bo muszę zobaczyć, jaki masz podpis. Podpisał się w tym miejscu, jak kazał mu szef. Po miesiącu dowiedział się, że szef wziął na jego popis kredyt w wysokości pół miliona złotych. Nie wiedział, co ma dalej robić. Nie wiem, jak zakończyła się ta historia.
Oficer SB, który był moim pacjentem opowiedział mi, jakie znaczenie w jego pracy ma podpis przesłuchiwanej osoby. Podczas przesłuchania można posłużyć się następującą metodą.
Zwracam się do przesłuchiwanego, proszę podać nazwisko.
Jak, bo nie usłyszałem, aha, to proszę się tu podpisać. Kiedy podpis jest złożony, wtedy można go wykorzystać w następujący sposób. Przy przesłuchaniu następnego przestępcy, przygotowuje się fikcyjne zeznanie.
Pokazuje się przestępcy pismo z zeznaniem i pyta, czy poznajesz ten podpis. Odpowiada tak poznaję, to przeczytaj, jakie zeznania on złożył przeciwko tobie i wtedy przesłuchiwany niczego nie ukrywa, mówił o wszystkich zdarzeniach.
Odpowiednie techniki komunikacji, pozwalają uzyskać każdą informację podczas prowadzenia dochodzenia.
Inny oficer SB opowiedział mi, w jaki sposób zdobył najważniejszą informację w procesie. Dostał polecenie przesłuchania kobiety, która zabiła męża. Mąż był alkoholikiem i gwałcił ich dwie córki. Kiedy dojechał na miejsce zdarzenia i spotkał się z kobietą, spojrzał na nią z wielkim współczuciem, położył rękę na jej plecach i powiedział, bardzo pani współczuję, to był straszliwy koszmar, w jakim żyłyście, rozumiem, dlaczego pani to zrobiła. Zapytał: a gdzie jest nóż. Ona odpowiedziała: a tam, wrzuciłam go do ogródka – i miał już dowód. Sąd był dla zabójczyni bardzo łaskawy, bo ją uniewinnił.
Czy zatem podpis na dokumencie Służby Bezpieczeństwa będącym w dyspozycji IPN może być wiarygodny? Odpowiedź na to pytanie jest zawarta w historii, jednego z przywódców strajku w Gdyni w 1970 r.
GRUDZIEŃ 1970. HISTORIA BUNTU ROBOTNIKÓW STOCZNI W GDYNI
Minęło 50 lat, od tych niezwykłych zdarzeń, jakie miały miejsce w przepięknym mieście Gdyni.
Bunt robotników zyskał miano strajku. Strajk to bezpieczniejsza forma określenia wydarzeń, jakie się rozgrywały w przestrzeni społecznej ówczesnego socjalistycznego systemu społecznego. Poprosiłem jednego z uczestników wydarzeń Grudnia 1970 Edmunda Hulsza, aby mi opowiedział szczegóły wydarzeń, w których brał udział. Nie jest to proste wracać pamięcią do chwil. Jeżeli przeżyło się coś wyjątkowo bolesnego, to warto wymazać z pamięci dramatyczne przeżycia; powrót do zdarzeń sprzed pięćdziesięciu lat w tym przypadku miał znaczenie terapeutyczne.
Edmund bez chwili wahania rozpoczął opowieść o zdarzeniu, które jest mottem całej jego opowieści i tak naprawdę całej reszty jego życia.
Jest 15 grudnia 1970 r. O godzinie osiemnastej spotykają się przedstawiciele strajkujących robotników. Jest ich 37, reprezentują 40 zakładów pracy z Gdyni. Prowadzone są bardzo ważne rozmowy do północy. Spotkanie ma miejsce w Młodzieżowym Domu Kultury na ul. Polskiej. Spotkanie było w sali na górze. Nagle drzwi zostały wyłamane i do sali wtargnęła milicja, UB. Zaczęło się okrutne bicie robotników. Milicjanci zachowywali się, jak by byli pod wpływem narkotyków. Zaczęli ich wyganiać z sali. Kopali, zrzucali po schodach, kopali, tłukli po głowach. Na dole spinali ich w kajdanki po dwóch w ten sposób, że zakładali jednemu i drugiemu kajdanki na prawe ręce.
Edmund został skuty ze starszym panem, który był pilotem i służył w RAF-ie.
Ładowali ich do suk i przewieźli do Zakładu Karnego w Wejherowie. Tam umieszczono ich w salach i zaczęły się przesłuchania. Przesłuchiwał go oficer milicji w stopniu pułkownika. Był bardzo okrutny. Pytał, kto tobą kieruje, kiedy odpowiedział, że nikt – krzyczał: kłamiesz i dłonią albo pięścią bił go po twarzy albo po głowie. Ten pułkownik tylko jego przesłuchiwał.
Kiedy spotkałem się z Edmundem, kilka dni później zapytałem go, czy coś mógłby mi powiedzieć więcej na temat przesłuchującego go pułkownika. Bicie po twarzy w czasie przesłuchania ma na celu pozbawienie bitego poczucia własnej wartości i wtedy, taki przesłuchiwany robi wszystko, co każe mu ten, co go przesłuchuje.
Ale to nie miało miejsca u Edmunda. Nie przyznał się, że dzień wcześniej było spotkanie w Sopocie u pani Blumowej. Spotkali się tam członkowie Gryfa Pomorskiego i żołnierze AK.
Zdawał sobie sprawę z tego, że gdyby powiedział o tym spotkaniu, to mogło się zakończyć tragedią taką, jakiej doświadczył jego dziadek, działacz Gryfa Pomorskiego.
Podpis, jaki Edmund Hulsz złożył na dokumencie SB pochodzi z okresu, kiedy okrutnie był przesłuchiwany w ZK w Wejherowie. Tam też doznał w wyniku pobicia uszkodzenia nerwu twarzowego i nie mógł mówić, tylko seplenił. Prawdopodobnie wtedy przesłuchujący go oficer SB zapytał, jak się nazywa, kiedy nie mógł dokładnie powiedzieć, to kazał mu napisać swoje imię i nazwisko i w ten sposób znalazł się na liście współpracowników SB.
Jest to jedna z teorii mających wyjaśnić, w jaki sposób SB weszło w posiadanie podpisu Edmunda.
Należy zaznaczyć, że to jest tylko kserokopia podpisu. A gdzie jest oryginał?
Oskarżenie Edmunda Hulsza o współpracę z SB wymaga szerszego kontekstu.
Nastąpiły poważne zmiany w życiu Edmunda, zmienił pracę. Zaczął pracować jako marynarz na statkach. Ożenił się, miał półtorarocznego synka.
Półtora roku po wypadkach z grudnia 1970 wypłynął w rejs. Po powrocie do domu dowiedział się rzeczy tak strasznej, że nie chciał tego nikomu mówić.
Żona tylko jemu to powiedziała. Któregoś dnia wieczorem do mieszkania , weszło pięciu agentów SB i zrobili to, co rosyjscy żołnierze robili kobietom, gdy wyzwalali nasz kraj. A oni zrobili to jego żonie. Małżeństwo rozpadło się, bo żona była przekonana, że zrobili to z zemsty za jego działalność polityczną. Nie chciała mieć z nim nic do czynienia, bo obawiała się, że może się zdarzyć jeszcze coś gorszego.
W 1975 r. Edmund zatrudnił się jako marynarz na statku . Kiedy dopłynęli do Hamburga , zszedł ze statku i stał się emigrantem.
CZAS STANU WOJENNEGO 1980 – 1982 R.
Na zlecenie Prokuratury Marynarki Wojennej w Gdyni oraz innych Prokuratur badamy w zespole opozycjonistów. Między innymi badamy wybitną żeglarkę Teresę Remiszewską, która dzięki naszej opinii opuszcza areszt. Badaliśmy również wybitnego opozycjonistę, który później zrobił zawrotną karierę polityczną.
W tym czasie Edmund Hulsz będąc na emigracji w RFN organizował marsze poparcia dla Solidarności. Współpracował również z Radiem Wolna Europa. Kiedy wrócił do Polski spotkało go coś najokropniejszego. Został oskarżony o współpracę z SB.
Już prawie dziesięć lat toczy się proces przed Sądem w Gdańsku.
Wiele lat później, a był to rok 2015, uzyskałem zgodę IPN w Gdańsku – Oliwie na zapoznanie się z teczkami opozycjonistów, których badałem. Były wszystkie teczki oprócz jednej, właśnie tego wybitnego polityka. Zadałem sobie pytanie: są wszystkie tylko nie ma tej jednej, jak to możliwe? Okazuje się jednak, że w IPN wszystko jest możliwe.
W tle pojawia się postać przywódcy Solidarności Lecha Wałęsy, który został, jak Edmund Hulsz, oskarżony o współpracę z SB. W materiałach IPN jest teczka sporządzona przez UB o kryptonimie Bolek, gdzie dokument współpracy został podpisany w 1976 r.
Pojawia się pytanie, czy materiały celowo przygotowane i zgromadzone przez UB, mogą być podstawą do oskarżenia o współpracę. Zgodnie z logiką zdrowego rozsądku, oskarżanie wybitnych opozycjonistów o współpracę z UB jest paranoją.
Uważam, że powinna nastąpić zmiana nazwy Instytutu Pamięci Narodowej na Instytut Paranoi Narodowej
Gdynia 17. 09. 2020