To nie przypadek, że posąg lecącej Nike, symbolizującej zwycięstwo, nie ma głowy. Zwycięstwo z reguły nie ma głowy. Dlatego po dwudziestu siedmiu latach warto przypomnieć sobie, o co nam chodziło. Zapytać o filozofię naszej przemiany, która w swoich następstwach zmieniła mapę jednej szóstej świata. Wrócić do pytania, jakiego chcieliśmy państwa. Państwa równych praw dla wszystkich obywateli, czy państwa zemsty. Pytanie tym bardziej zasadne, gdy panie, nadrabiające radykalizmem swoje miejsce na liście Wildsteina, propagowały wręcz swoistą wojnę domową, a tchórze, którzy dali drapaka za granicę, uczyli patriotyzmu. Z drugiej strony, młodzi ludzie, którzy nigdy nawet nie rozmawiali z ofiarami komunizmu, chcą jego wzorem układać przyszłość ludzkości, i tylko, na szczęście, nie zamierzają nas likwidować w imię swej słuszności pod hasłem „Zwyciężymy”. Zwyciężają , przynajmniej na razie, tabliczki uliczne z minionego ustroju. Ale już chyba nie wierzą nawet w swój stan wojenny.
Wycofałem się po roku 1989 z życia politycznego, wracając do swego zawodu. Do tego czasu starałem się, jak potrafiłem – wobec dość powszechnego po 13 grudnia przygnębienia i niewiary w jutro – podtrzymywać ducha oporu i nadzieję. Starałem się też budzić zmysł działań praktycznych dla poprawy stanu rzeczy w tym, co się da i warto. Docierała dość szeroko moja „Gazeta Dźwiękowa” z jej tysiącami przegrań i transmisjami z Wolnej Europy, spotykałem się z tysiącami ludzi w polskich kościołach, że nie wspomnę wyprzedzającego serialu Jerzego Sztwiertni „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy”, miało być o tym, co można zrobić, kiedy nic nie można zrobić. I było.
Nie ja negocjowałem w Magdalence ustępstwa ze strony przeciwnej, ale przypominam, że to były jej ustępstwa, a nie wymuszone przez nas cofnięcie. Kto deklaruje, że wytargowałby więcej, że byłby skuteczniejszym negocjatorem, albo że zdołałby choć przestraszyć drugą stronę, to raczej, proszę wybaczyć, megaloman. Spóźniony. I nie mogliśmy nie przyjąć tego ustępstwa – ani świat, ani społeczeństwo nigdy by tego „stronie społecznej” rozmów nie darowali. Trzeba było brać, co się dało uzyskać. Ale poza 161 „kontraktowymi” miejscami posłów (które też trzeba było wygrać przewagą głosów) mieliśmy stu kilkunastu swoich zwolenników na listach partii władzy i w barażu 18 czerwca przegłosowaliśmy mandaty także dla nich. Społeczeństwo swoim poparciem zamieniło to w szansę na „cud polski”, pokojowe porozumienie z silniejszą stroną polskiego konfliktu i przejście do demokracji. Uzyskaliśmy 99 miejsc w senacie i praktyczną większość w sejmie – reformę Balcerowicza nasza strona przegłosowała nie 161, a 282 głosami z 460.
To oznaczało w konsekwencji dalsze zasadnicze, a niewygodne pytanie – kim być mieli w naszej demokracji ludzie byłej klasy panującej, wyrzekłszy się tego panowania. Obywatelami o tych samych prawach, co my, czy też mieliśmy ich potraktować jak bolszewicy po 1917 r. tzw. „liszeńców”, przedstawicieli obalonej burżuazji. Wybraliśmy to pierwsze rozwiązanie. Naszą filozofię budowy państwa podtrzymał na drugim końcu świata Nelson Mandela, w Republice Południowo-Afrykańskiej, bo i on jak my nie szukał odwetu na ludziach, którzy go trzymali ponad dwadzieścia lat w więzieniu. Dziś szukają za nas odwetu ludzie, którzy w tamtych latach siedzieli, ale, przepraszam, na nocniczkach.
Tu, en passant, bardzo istotny, a całkowicie przemilczany szczegół historii. Do PZPR wcielono PPS, Polską Partię Socjalistyczną, z pół milionem członków, która wtedy skupiła także, po prostu, ludzi, szukających ochrony przed bezpieką. „Jedynym skutecznym środkiem zmieniania ustroju – jak mi powiedział jeden z nich – stała się działalność konstruktywna, odbudowa kraju. Każda forma bezpośredniego protestu będzie tylko szlachetną, ale bezprzedmiotową demonstracją, wywołującą represje, a co najmniej utratę źródeł utrzymania. Pamiętaj, synu, że zostaliśmy skazani przez aliantów na nowe sto lat jak po Kongresie Wiedeńskim”. I to PPS zainicjowała kampanię nauki czytania i pisania. To ludzie PPS i inni przedwojenni fachowcy odbudowywali kraj. Nie „władza ludowa”. Wprowadzono trzech ludzi z PPS do rządu jako przesłonę polityczną. Ludzie PPS w PZPR nigdy nie uważali się za komunistów, a z latami po prostu wymarli. Adam Rapacki, najprzyzwoitszy z nich, już w roku 1970.
Mój życiorys można uważać za dość przeciętny życiorys jednego z tysięcy ich kontynuatorów. Zorganizowałem pierwsze ogólnokrakowskie Juwenalia, i kilkanaście tysięcy młodzieży wyszło bawić się – i manifestować niezgodę na stan rzeczy. Pierwsi rozwiązaliśmy ZMP, na Uniwersytecie Jagiellońskim i Politechnice, organizowałem z ramienia „Po prostu”, redakcji nam przywodzącej, pierwszy (i niestety ostatni) zjazd Rewolucyjnego Związku Młodzieży, z paroma tysiącami uczestników. Chcieliśmy „prawdziwego socjalizmu”, chcieliśmy obalić „czerwoną burżuazję”. Nawet nie padało słowo „socjaldemokracja”, bo niewiele o niej wiedzieliśmy. Jak i o demokracji. Naszego Klanu Pomidora nie aresztował mimo żądań z KW szef wojewódzkiej bezpieki, którego poznałem 40 lat później. Już po Polskim Październiku rozpędzono „Po prostu”, później byłem wielokrotnie posądzany o „socjaldemokrację”, z takim podejrzeniem rozpędzono redakcję nawet młodzieżowego magazynu „Dookoła świata” za inspirację… konstruowania przez młodzież minisamochodu miejskiego. Podobnie rozpędzano inne zespoły redakcyjne, aż w końcu „Życie i Nowoczesność”. Ten dodatek tygodniowy „Życia Warszawy” zlikwidowano za samo ukazywanie, co można i warto zrobić; no i za walkę o genialny minikomputer Jacka Karpińskiego. 6 lat później włożyłem nieco wysiłku w zawiązanie Konwersatorium Doświadczenie i Przyszłość (jeśli kto pamięta, co to było).
Potem w listopadzie 1980 r., zaczęły się w partii tworzyć „struktury poziome”, porozumienie podstawowych organizacji partyjnych (uradziliśmy ze Zbyszkiem Iwanowem z Towimoru w celi ojca Wołoszyna w Toruniu, że zaczną robotnicy, nie inteligenci), zebrały one ponad milion ludzi (wśród nich, dla przykładu – Marka Belkę). W maju 1981 dzięki „pogotowiu partyjnemu” przyszło do KC tysiące depesz, listów, faksów przeciw czarnej sotni w KC PZPR, aż przyjechał interweniować specjalny wysłannik KC KPZR… Jesienią demonstracyjnie wyrzucono mnie z partii. Innych też. Dostałem wiadomości z wojska i poinformowałem, kogo trzeba, prymasa i Wałęsę, o bliskim zamachu stanu, z konkretną datą 13 grudnia, a choć byłem człowiekiem wiarygodnym, nikt nie chciał wierzyć – i dobrze, bo gdyby Wałęsa i prymas uwierzyli, wtedy przygotowana już Solidarność zapłaciłaby ciężkimi ofiarami. Natomiast, warto wtrącić, gdyby nie stan wojenny, to następnego tygodnia w Szczecinie odrodziła by się PPS. Piszę o tym, bo w PZPR było co najmniej setki tysięcy potencjalnych członków tej PPS. Po 13 grudnia z pół miliona ludzi, a pewnie i więcej, wyrzucono z pracy, dwa miliony złożyło legitymacje partyjne. Kiedy po 1989 r. odtwarzano partię dziedziczkę, nie miała nawet ułamka reklamowanej liczby członków pozostałych rzekomo w partii po 13 grudnia 1981 r… A PPS-u już nie miał kto reaktywować (ja już nie chciałem wracać do gry politycznej). Nie było jej przy Okrągłym Stole. Nikt jej w ogóle nie pamiętał.
Tadeusz Mazowiecki, pierwszy premier rządu niepodległej Polski, reprezentował „społeczną” stronę Okrągłego Stołu, ale chciał być premierem demokratycznego państwa wszystkich obywateli. Wybraliśmy taką drogę nie dlatego, że w dotychczasowej zimnej wojnie domowej nie dysponowaliśmy w roku 1989 żadnymi realnymi środkami nacisku, tym bardziej przemocy, której środkami w nadmiarze dysponowała druga strona – wbrew hasłom dzisiejszych odważnych, spóźnionych na barykady. I nie dlatego, że kierowała się nasza strona chrześcijańskim imperatywem wybaczenia – choć Kościół polski, a już zwłaszcza polski papież, odegrali przełomową rolę w przystosowaniu się obu stron do pokojowego finału tej „wojny”. Przede wszystkim – kierowaliśmy się zdrowym rozsądkiem, bez idei wojny domowej, nieuchronnie krwawej. Nie planowaliśmy żadnej „samoograniczającej się rewolucji”. Chcieliśmy radykalnych przemian bez rewolucji, bez przemocy. Przemian pokojowych.
Po drugiej stronie było kilkaset tysięcy ludzi ówczesnej klasy panującej, obok nich tyleż innych, którzy w taki czy inny sposób żyli z minionego ustroju czy też przy nim. W tym wielu naszych stronników, którzy – jako fachowcy – nie mogli nie zostać przy nim. A wszyscy żyliśmy w tym samym, wspólnym kraju i mieliśmy żyć nadal. Ze współobywatelami, a nie z wrogami, którzy by tylko czekali na szansę buntu. Oddając nam panowanie nad armią, milicją, tajną policją, bankami, handlem, przemysłem, administracją, zawierzyli nam na słowo, nie mogli być pewni, czy nie potraktujemy ich jak dziś chciałaby radykalna prawica. I właśnie tak, chcieliśmy – przynajmniej ja, ze swoim instynktem porozumienia – zapewnić im to „miękkie lądowanie”, bezpieczeństwo przyszłości. Tylko sowieccy prowokatorzy, jak w latach 1980-81, mogli próbować marksistowskiej wojny klasowej, chcieć wojny domowej, która by wtedy uzasadniła krwawą interwencję. Ale nawet dzisiejsza partia „pogrobowców”, partia byłego aparatu partyjnego, nie destabilizowała państwa, nie dewastowała go politycznie, nie odgrywała post-sowieckich prowokatorów z ich populizmem, cynizmem, nacjonalizmem, nienawiścią i kłamstwem. Że była klasa panująca dawała potem sobie radę w gospodarce rynkowej lepiej niż my, była opozycja, że myśmy się nie wzbogacili, wytłumaczyć łatwo – opozycja nie uczyła biznesu. Że partia byłej klasy panującej wygrała wybory w 1993 – cóż, przegraliśmy własnymi błędami… Ale pozostaje faktem, że to partia „pogrobowców” wprowadzała potem Polskę do NATO i wprowadzała do Unii Europejskiej. Czuła się już współgospodarzami naszego państwa, którego agentów wywiadu zdradził Macierewicz.
Odrzuciliśmy ducha zemsty, chcąc budować normalne, jedno państwo. I uniknęliśmy wojny domowej, o której dziś marzą nasi dzisiejsi„patrioci”.
Co do mnie samego, nie szukałem faceta, który kazał mnie zlikwidować (cóż mówić o takiej decyzji wobec Michnika, którego miano zlikwidować aż we Francji, a jeszcze i swoje lata odsiedział). Jak też dlatego nie obnosiłem po łamach prasy ambitnego i zdolnego polityka, co to po 13 grudnia podpisał pewien papier, żeby go nie internowano – choć internowano jego brata. Było jasne, że demokracja musi dopełnić sprawiedliwości wobec przestępców i zbrodniarzy, ale musi ta sama demokracja uznać prawa normalnych obywateli – wszystkich innych członków dotychczasowej klasy panującej. Stąd i gruba kreska, zamykająca przeszłość – choć byłoby, no, zręczniej, gdyby niektórzy wygadani politycy nie tylko z byłego aparatu władzy nieco mniej mądrzyli się na temat demokracji… Rosja Gorbaczowa była, niewykluczone, za pokojem w Polsce. Interesem Rosji Putina jest wewnętrzny konflikt w Polsce, możliwie głęboki, osłabiający ją, o ile da się – kompromitujący ją nawet.
Po przemianach 1989 r. przeżyliśmy z moimi kolegami po fachu dramatyczne samobójstwo naszej młodszej koleżanki, którą swego czasu rozszyfrowałem jako człowieka bezpieki i która na koniec tak zareagowała na perspektywę otworzenia archiwów. Skończyła życie honorowo, choć nikt z nas takiego od niej gestu nie wymagał, ani też nie oczekiwał; nie demaskowaliśmy jej też, kiedy odeszła. Dziś spóźnione bohaterstwo spóźnionych na barykady, których nie pamiętam z chwil trudnych, mam za coś gorszego niż za odwagę tchórzy. Grali przeciw Polsce. Podważali już nie sam ustrój państwa polskiego, które odzyskaliśmy, a jego trwałość i bezpieczeństwo.
Kaczyńscy skrzętnie ukrywali partyjność swojego ojca, utalentowanego termodynamika z Politechniki, byłego żołnierza Powstania Warszawskiego; były nasz Krzyś Skowroński, bardzo utalentowany dziennikarz, chronił to kłamstwo… Dziś dowiadujemy się, że Kaczyński próbował narzucić państwu polskiemu dyktaturę, w miejsce Trzeciej Rzeczpospolitej – państwo innej, „wolnej Polski”, bardzo radzieckie w projektowanym modelu. Modelu Rzeczpospolitej nie Czwartej, a Zerowej. Przy moich dość szerokich kontaktach nie udało mi się tego sprawdzić. Sam porządnie na niczym się nie znając, nie wzywał, by coś zrobiono, judził tylko, dzieląc Polaków, miast zachęcać do wspólnej pracy na rzecz rozwoju Polski. Nie życzę nikomu rządu, wyprowadzającego wielkich chirurgów w kajdankach od stołów operacyjnych. Ani organizującego napady na prywatne domy i mieszkania. Ostrzegałem na tych łamach przed skłonnościami do przemocy i do faszyzowania. To upodobanie do przemocy źle wróżyło. O tyle dziwne, że inteligencja, temperament i łatwość wypowiedzi predestynowały go do roli wybitnego męża stanu. Został najmniej lubianym politykiem polskim, podczas gdy sam się degradował.
Nie żyjemy w PRL. Żyjemy w niepodległym państwie członkowskim Unii Europejskiej, ale pamiętam, jak tu rzekomy narodowy apostoł katolicki zwalczał był wejście Polski do NATO i do Unii Europejskiej, jeździł do władz zwalczanej przez siebie Unii z donosami na swój kraj. Mówiło się o Unii „konzentrationlager Europa”! Dokładnie tak jak życzyć sobie mogłaby Rosja Putina. Nie dziwne? Episkopat też jakby zapomniał, że Kościołowi chrześcijan wypada nawracać, nie rządzić, wojować i potępiać. Bo rządzący nie czują się odpowiedzialni za to państwo i mogą zadecydować o każdym głupstwie jak o „reformie szkolnictwa”.
Przy bohaterstwie „opcji zerowej” jednocześnie do dziś nie wyjaśniono w pełni morderstwa na moim młodszym przyjacielu, księdzu Jerzym Popiełuszce – który ściągnął mnie był do prowadzenia „uniwersytetu parafialnego” jego pomysłu. Ciągle nie wiemy, kto zlecił tę zbrodnię, jaka była rola radzieckiej inspiracji. Nie ma odpowiedzi na pytanie, kiedy i jak zginęli dwaj oficerowie wydziału kryminalnego Komendy Głównej MO, którzy wykryli morderców – bo wiadomość o śmierci tych oficerów przyniósł Bogumił Studziński dzień wcześniej niż podano następnego dnia datę porannego wypadku samochodowego, któremu rzekomo rano ulegli…
Gdyby to ode mnie zależało, pilnowałbym zarazem, żeby oskarżycielskimi wyrokami IPNu nie poddawano dyfamacji ludzi, którzy uczciwie służą demokracji i niejednokrotnie odgrywają w niej cenne role, nie tak jak były Wolski, były Pietrzak czy były Rymkiewicz. No i żeby nie pozwalano sobie na kompletne bzdury jak wobec bohaterskiej reporterki wojny czeczeńskiej, Krysi Kurczab, nawet nie znającej przed 1989 r. ludzi opozycji! Sporo tak potraktowanych osób, jak napisał do studioopinii.pl lekarz, dr Szeluga, przypłaciło to zdrowiem, niektórzy – zawałem i życiem.
Gdyby to ode mnie zależało, nie podjęlibyśmy także postępowania sądowego wobec generałów, którzy razem z całą dotychczasową klasą panującą zgodzili się na demokrację, czyli, ujmijmy to otwarcie, dobrowolnie poddali się demokracji – nie oddali się do niewoli. Bo sądzić jeńców, tym bardziej takich, których się nie pokonało, to mało rycerskie. Zwracano też nie raz uwagę, że umożliwili oni razem pokojowe przejście do niepodległości i demokracji, czyli ów „cud polski”, którym zadziwiliśmy świat. Jeśli dopiero następne pokolenia oddadzą im tę zasługę, nam zostanie zażenowanie…
To prawda, że za wolność i niepodległość tego państwa zginęli nie ludzie panującego wtedy reżimu, a górnicy „Wujka” i inne ofiary ośmiu lat historii, które straciliśmy bezpowrotnie po roku 1981. Ale w tej wojnie uzyskaliśmy za taką cenę więcej, niż mogliśmy się spodziewać – niepodległe państwo polskie. Zapłacone krwią, nie zdobyte jednak, nie przydzielone. Nie kupione, przejęte bez przelania jednej kropli krwi. Kto tego nie docenia, niech jedzie po przydział, jeśli wie, gdzie rozdają wolność.
Ludzie, korzystający z niepodległości państwa polskiego, lżą je najrozmaitszymi epitetami. Państwo cudze lub rządzone przez siły obce zamknęłoby im usta. Ci, którzy włożyli kawał życia w odzyskanie niepodległego państwa polskiego, walczyli od dwustu lat. Z mojej tylko, bardzo przeciętnej inteligenckiej rodziny – pradziadowie w armii Księstwa Warszawskiego i w Powstaniu Listopadowym, w Powstaniu Styczniowym – starszy brat dziadka (dziadek był za młody) pod dowództwem dziadka naszej poetki, laureatki Nagrody Nobla, Wisi Szymborskiej (szukaliśmy z Wisią jego grobu), a mój ojciec w Legionach „Dziadka” Piłsudskiego. Mówił potem: „gdybym starał się o to, co straciliśmy w skutek powstania, wyszłoby, że poszedłem do Legionów walczyć nie o Polskę, a o grunta”. Tacy jak on nie walczyli jednak o „niepodległość” dla rzekomych „narodowców”, którzy jeszcze robili w pieluszki, kiedy inni ryzykowali dla niej.
Pytanie, skąd się bierze w części naszego społeczeństwa – obcość w stosunku do reszty społeczeństwa, z propagowanymi, niczym nie uzasadnionymi podziałami. Czy to choroba dziedziczna po zaborach i PRL? Czy tylko wynik prowokującej propagandy? Jak głęboko to sięga w czasie? A może to niechęć, płynąca ze starego egoizmu szlacheckiego, który doprowadził do upadku polską demokrację szlachecką? Czy też rodził taką rzeczywistość świeży indywidualizm w gospodarce rynkowej? Normalna gospodarka rynkowa potrzebuje państwa, dbającego o porządek. Sprzeczność jest tu pozorna, choć im mniej państwa w gospodarce, tym lepiej. Jeśli miałoby rządzić gospodarką bez Morawieckiego, to niech nas Bóg ma w swojej opiece w razie swego wolnego, Boskiego czasu…
Dlatego nie zamartwiam się tym, że nie jest to państwo idealne. Powiedziałbym, że po minionym ustroju daleko mu jeszcze do pełnej normalności. Odziedziczyliśmy po PRL niewiedzę nawet mężów stanu Polski niepodległej. Od dawna. Od zarania. Przykładowo: mogli nie wiedzieć niczego o ubezpieczeniach wzajemnych (w kraju największej niegdyś w Europie organizacji ubezpieczeń tego typu),o inaczej prowadzonych, państwowych systemach emerytalnych, o rzymskim przedziale między prawem publicznym a prywatnym, o pojęciu „osoby prawa publicznego”, o rozdziale między prawem państwa, obowiązującym wszystkich obywateli, a prywatnymi przekonaniami religijnymi, z których nie robi się prawa. Nie wiedzieli nawet o tym, że ustrój terytorialny małych województw był projektem Józefa Buzka, największego administratywisty w historii Polski, a nie Gierka. Co do mnie, chciałbym też, by Polska z swymi 500 kilometrami wybrzeża była jednak bardziej państwem morskim, nie polnym…
W dawnej Anglii urzędujący minister zasięgał rady swego odpowiednika w opozycji, ponieważ obaj czuli odpowiedzialni za stan, i rozwój kraju, i państwa. Nie ma rządów bezbłędnych. Słaby może i dostać większość, gdy inny rząd byłby jeszcze gorszy… Ale dwadzieścia parę, trzydzieści procent Polaków szczerze wierzy, zgodnie z naukami PiSu, że to nie ich państwo i że trzeba je obalić, bo nadal nie „swoi” nim rządzą. Tak podważa się podstawy państwa. Stąd aktywność niebezpiecznych wariatów. Dowodzą oni, że Polacy nie zasłużyli na własne państwo. Jako optymista, którego przyszłość usatysfakcjonowała, powiem jednak, że każdy może zmądrzeć i wielu widziałem takich, co zmądrzeli. Z obu stron.
Pytam o to wszystko jako człowiek od 50 lat komuś niewygodny – bo takie jest ryzyko mojego zawodu. Pozostaję ze swymi uwagami kłopotliwym besserwisserem. Życzę kłopotliwego uśmiechu.
Stefan Bratkowski