Lenin, zanim nastał Stalin, nie był tym wielkim Leninem. Owszem, cieszył się u bolszewików szacunkiem jako wybitny taktyk rewolucji. I tyle. Wielkiego uczynił z niego Stalin, żeby wynieść swoją osobę ponad wszystko: oto wielki wódz i jego uczeń, który okazał się jeszcze większy.
Jakoś tak dziwnie się to kojarzy, kiedy J. Kaczyński każe budować pomniki swojemu bratu. Nie, to nie sugestia, że rośnie nam polski Stalinek. Chodzi o pewną regułę, oto J. Kaczyński robi co może, żeby umocnić swoją pozycję. Robi to dość nieudolnie, bo jeszcze żyje pokolenie, które „S”, tę wielką, pamięta. Pamięta też naszego Lesia i nie da sobie wmówić, że Lech Kaczyński pełnił „bardzo wielką, można nawet powiedzieć, decydującą rolę w powołaniu 17 września 1980 roku Solidarności”. Aha, także nie traktował swoich kolegów z „S” z góry. Nawet, gdy był prezydentem. A spróbowałby ich tak potraktować, pewnie by go wyśmiali.
Więc może należałoby, niejako w zastępstwie, wyśmiać J. Kaczyńskiego? Nie, jednak ten człowiek cierpi i będzie cierpiał przez całe życie po śmierci brata.
Niechby jednak nie próbował wklepać swojego wielkiego, ale prywatnego, cierpienia w głowy młodszych pokoleń i w głowy tych, którym polityka historyczna zdołała już nieźle w pamięci namącić.
Jakub Tau