Już niedługo minie 40 lat od czasu, gdy na bramie Stoczni Gdańskiej – ówcześnie imienia Lenina – wywieszono słynne 21 postulatów, z których kilka pierwszych było żądaniami politycznymi uderzającymi w podstawy upadającego wtedy, ale wciąż silnego komunizmu. Niedawno po 40 latach, większość Polaków opowiedziała się za przedłużeniem o kolejne 5 lat prezydentury Andrzeja Dudy, wiedząc, że oznacza to dalszy regres wywalczonej przez „Solidarność” demokracji.
Taki jest niestety symbol zbliżającej się rocznicy. Dlatego może warto zastanowić się nad tym, jacy wtedy byliśmy, a jacy dziś jesteśmy?
Przed czterdziestu laty robotnicy Gdańska, a potem całej Polski poparli tych 21 wywrotowych postulatów, choć wiedzieli, że oznacza to śmiertelne wyzwanie dla rządzących i podważa cały ówcześnie funkcjonujący system polityczny. Tamte pokolenia aż nadto dobrze znały PRL i bez złudzeń pojmowały, jak on działa. W tej upadającej „gierkowszczyźnie” jakoś dawało się żyć, państwo udawało, że płaci, my udawaliśmy, że pracujemy, jak komuś nie starczało mógł trochę dokraść, dorobić w „szarej strefie”, albo wyjechać do nielegalnej roboty, najchętniej do USA.
Było jednak dla każdego oczywiste, że ta krucha równowaga między władzą a narodem nie obejmuje ani wolności, ani nawet efektywności działania państwa i gospodarki. Jej naruszenie musiało skutkować wcześniej czy później dramatyczną konfrontacją.
Pomimo tej oczywistej wiedzy, szybko powstał 10-milionowy związek „Solidarność”, który stał na straży wywrotowych postulatów, a my – założyciele i członkowie tego ruchu, my „solidaruchy starej daty” – wiedzieliśmy, że pod tą presją komunizm musi się albo mocno zreformować i złagodnieć, albo odpowie siłą. Tak się właśnie stało, odpowiedzią był stan wojenny, ale jego nieuchronną konsekwencją ostateczny upadek zgniłego ustroju w historycznym 1989 roku. Nie pamiętamy dzisiaj, że Stocznia Gdańska – inicjator tego wielkiego poruszenia – odniosła właśnie zwycięstwo w trzydniowym strajku, w wyniku którego otrzymała spore podwyżki wynagrodzeń. Właśnie wtedy, w sobotę 16 sierpnia 1980 roku stoczniowcy zaryzykowali wywalczone już pieniądze, aby poprzeć postulaty polityczne otwierające drogę ku demokracji. Za nimi poszła cała Polska: ryzykowali wszystko, mogli nie otrzymać nic.
A dzisiaj? Wyborcy Andrzeja Dudy dobrze wiedzą, że swoim podpisem zatwierdzi on każdą ustawę, jaką pod dyktando wszechmocnego Prezesa uchwali Sejm, gdzie większość ma kierowana przezeń partia o pięknej skądinąd nazwie „Prawo i Sprawiedliwość”. Najpierw, na początku pierwszej kadencji, podpisał prezydent ustawy demontujące dotychczasowy system nadzoru nad mediami publicznymi, co pozwoliło na przekształcenie publicznego radia i telewizji w tubę propagandową obecnej władzy. Przed ostatnimi wyborami, przyznał im osobną ustawą prawie 2 mld złotych, by lepiej wspierały jego kandydaturę. Podpisał zniszczenie resztek apolitycznej służby cywilnej; tu zresztą nie było wiele do niszczenia, bo destrukcję zapoczątkowały rządy SLD, a potem PiS-u w latach 2001-2007, a Platforma rządząca przez 8 następnych lat nic nie naprawiła, jej też wygodniej było obsadzać stanowiska w administracji rządowej i spółkach skarbu państwa ludźmi posłusznymi (w myśl zasady BMW – „Bierny, Mierny, Wierny”) niż niezależnymi fachowcami.
Podpisywał ustawy niszczące niezależność sądownictwa i uzależniające nominacje sędziów od sejmowej większości, a więc pozwalające na upolitycznienie sądów i podporządkowanie ich partii. Raz na pokaz, pod presją masowych demonstracji w 2017 roku zawetował dwie z nich, ale zaraz jego prawnicy napisali nowe, tak samo ograniczające bezstronność wymiaru sprawiedliwości, ale innymi słowami. Bez sprawiedliwych sądów, bez wolnych mediów, bez fachowej służby cywilnej ponownie wracamy w koleiny PRL-u, tylko pod innym kierownictwem.
Tym więcej, że rządząca partia nie ukrywa, że kolejnym celem będzie ograniczenie kompetencji samorządów, bo nie podlegają one jednolitej władzy centralnej i likwidacja niezależności prywatnych mediów – krytycznych wobec PiS-u – pod hasłem ich „polonizacji” i „dekoncentracji”. Podobnie przymierzają się rządzący do podporządkowania sobie niezależnych dotąd organizacji i stowarzyszeń obywatelskich. A jeszcze do tego gospodarka ulega stopniowej centralizacji i upaństwowieniu, jak w dawno minionych czasach, a inaczej niż władza myślący obywatele są nazywani „gorszym sortem” albo „chamską hołotą”.
Czy – wobec tego, że rządzący mają posłusznego prezydenta i trzy lata spokoju do następnych wyborów – czeka nas powtórka z PRL-u, tym razem nie przywiezionego na sowieckich czołgach, lecz odtworzonego wolą większości wyborców?
Groźba, że PRL-bis – tylko podlany święconą wodą, zamiast dawnego „marksistwa-lenistwa” – stoi już za progiem, nie jest tajemnicą. Okazuje się jednak, że większość – wprawdzie nieprzygniatająca, ale jednak większość Polaków – woli pieniądze, ulgi, podwyżki, 500-plus i trzynastą emeryturę od obrony wywalczonej przez poprzednie pokolenie demokracji.
Bo demokracja to nie tylko wybory raz na ileś lat; to prawa mniejszości, bezstronne i niezależne sądy, wolne i prawdomówne media, fachowcy na stanowiskach zamiast partyjnej nomenklatury, wybierane przez mieszkańców samorządy sprawujące władzę na szczeblu lokalnym. Gdybyśmy czterdzieści lat temu odrzucili 21 postulatów, bo lepiej konsumować podwyżki niż gonić za złudą demokracji, pewnie wciąż byśmy trwali w czymś podobnym do PRL-u, albo dzisiejszej Białorusi.
Mając wybór między wolnością i bezpieczeństwem wybraliśmy dzisiaj święty spokój.
Beniamin Franklin, jeden z „ojców założycieli” demokracji amerykańskiej napisał w tamtych czasach proroczo: „Ten, kto wybiera bezpieczeństwo zamiast wolności, nie zasługuje ani na jedno, ani na drugie”.
Dlatego dla nas „solidaruchów starej daty”, którzy wybrali kiedyś wolność ryzykując bezpieczeństwem, a nieraz własnym życiem, jest to smutna rocznica. Tym bardziej że dzisiejszy związek zawodowy pod naszym dawnym szyldem jest tylko przybudówką rządzącej partii, bez zastrzeżeń popierającą PiS w kolejnych krokach odwrotu od demokracji. Jeśli tak dalej pójdzie, niedawne wybory będą ostatnimi względnie wolnymi. Pozostanie kłamliwa fasada. Czy kiedyś w przyszłości będziemy mówić o przełomie XX i XXI wieku, że w tamtych czasach Polacy sami sobie wolność wywalczyli i wkrótce potem sami ją sobie odebrali?
To tylko złudzenie, że ponownego wyboru Andrzeja Dudy dokonała jakaś „Polska-B”, wieś i małe miasta, ludzie ciemni, źle wykształceni sterowani przez swojego proboszcza. Owszem, taka była Polska wiejska i małomiasteczkowa 40 lat temu, ale ona także w zrywie „Solidarności” podjęła historyczne ryzyko, rzuciła – razem z wielkimi metropoliami – wyzwanie rządzącym, choć może właśnie tej prowincjonalnej Polsce dość wygodnie się z nimi żyło.
Przez z górą 20 lat mieszkałem na małopolskiej wsi, gdzie w wyborach regularnie zwycięża PiS; dociera tam publiczna telewizja, dociera ambona, ale nie dociera tam dzisiejsza opozycja i jej media. Jednak na tej prowincji mieszka bardzo wielu ludzi rozumnych, którzy – zwłaszcza w ostatnim dziesięcioleciu – zdają sobie sprawę, że Polska zmierza w złym kierunku, ale jeszcze nie potrafią tego nazwać i wyartykułować. Oni także wybrali bezpieczeństwo, nie podjęli ryzyka wolności, choć nie są wcale źle poinformowani ani ogłupieni hałasem wytwarzanym przez państwową telewizję. Rozmawiają między sobą, korzystają z Internetu i mediów społecznościowych, nieraz zerkają na TVN, o ile do ich wsi dociera. Ale głosowali na święty spokój; 40 lat temu opowiadając się za „Solidarnością” trzeba było liczyć się z realnymi represjami, pałowaniem, utratą pracy; dzisiaj za głosowanie przeciw PiS-owi nic nie grozi, ale nawet takie ryzyko nie mieści się w ich kalkulacjach. Podobnie wybrała mniejszość mieszkańców metropolii, ale razem z większością Polski prowincjonalnej wytworzyło to ową przewagę 450 tysięcy głosów, która dała PiS-owi trzy lata niezakłóconego niszczenia państwa.
Czy wybierając bezpieczeństwo zamiast wolności nie zasługujemy na jedno i drugie? Możliwe. Moi dawni przyjaciele z wiejskiej Małopolski za 3 lata obudzą się w dużo gorszym kraju niż jest dzisiaj. Zapewne dla zmiany jego trajektorii trzeba będzie jeszcze większej odwagi i ryzyka niż 40 lat temu.
My „solidaruchy starej daty” – stojąc już nad grobem – wciąż bezsensownie wierzymy, że Polacy są nadal tacy sami jak wtedy. A to nieprawda. Nastroje falują, przypływy odwagi i zniechęcenia są powolne, ale nieuchronne. Gdyby Polacy 40 lat temu nie poparli 21 postulatów i gdyby 31 lat temu w historycznym 1989 roku nie głosowali gremialnie na „Solidarność” nie tylko nasz kraj, ale świat cały wyglądałby dziś inaczej; na pewno gorzej. Za ileś tam lat, poza krawędzią mojego życia, na pewno będzie jeszcze trudniej.
Ale też na pewno ryzyko zostanie podjęte przez dzisiejszych nastolatków.
Jerzy Surdykowski