Jarosław Kaczyński i Jarosław Gowin zawierając swoje porozumienie postąpili jak dzieci z przedszkola, które chcąc skończyć grę krzyczą „pobite gary”. Wobec działań polityków prawnik może przyjąć albo postawę zdystansowanej wyższości, albo wejść w trudny dialog, szukając możliwych i sensownych dróg wyjścia z sytuacji. Potrzebujemy dzisiaj takiego podejścia do konstytucji i jej interpretacji, które jest otwarte na oczekiwania obywateli, zorientowane na rozwiązywanie konkretnych problemów i wyczulone na zmieniający się kontekst. Takie nastawienie prezentuje refleksyjny konstytucjonalizm.
W pierwszej części tego tekstu argumentowałem, że Sąd Najwyższy ma prawo i obowiązek orzec w przedmiocie ważności wyborów Prezydenta RP nawet, jeśli nie doszło do głosowania. Z analizy treści przepisów Konstytucji (a posiłkowo także Kodeksu wyborczego) wywodziłem, że przez „wybór”, którego ważność zgodnie z art. 129 ust. 1 ustawy zasadniczej stwierdza SN, należy rozumieć nie jakąkolwiek konkretną czynność w ramach procedury wyborczej, ale końcowy rezultat tej procedury. Rezultatem tym jest wybranie określonej osoby na urząd Prezydenta. Innymi słowy, SN stwierdza, czy wybór Prezydenta doszedł do skutku.
Tylko taka wykładnia przepisów konstytucji czyni zadość zarówno wymogom wykładni językowej (zachowuje bowiem rozróżnienie między „wyborami” a „wyborem”, które funkcjonuje w przepisach ustawy zasadniczej), jak i systemowej oraz funkcjonalnej (bo respektuje zasadę równoważenia się władz i pozwala na objęcie kognicją SN całego procesu wyborczego). Jak wskazywałem, taka wykładnia prowadzi jednocześnie do najbardziej sensownego wyjścia z kryzysu ustrojowego, do którego doprowadzili rządzący poprzez najpierw usilne forsowanie, a następnie odstąpienie od przeprowadzenia głosowania w maju.
Praktyka poszła inną drogą – nie pierwszy raz i nie ostatni. Sąd Najwyższy zdecydował się nie korzystać z przysługującej mu konstytucyjnej kompetencji do orzeczenia o ważności wyboru. Tym samym niejako abdykował ze swej roli, przystając na szalenie wątpliwą argumentację zaprezentowaną przez Państwową Komisję Wyborczą, zgodnie z którą (w uproszczeniu) wybory się nie odbyły, więc Sąd nie ma czego badać. Co jest nie tak z tym rozwiązaniem, zostawmy na inną okazję. Nadal twierdzę, że orzeczenie przez SN o wyborze (i zapewne stwierdzenie jego nieważności) byłoby w tej przedziwnej sytuacji najlepszym wyjściem – zarówno ze względów proceduralnych, jak i ustrojowych, przeciwdziałałoby bowiem marginalizacji Sądu w procesie wyborczym.
W niniejszym tekście potraktuję jednak całą tę sprawę jako okazję do nieco szerszej refleksji, na temat tego, po co w ogóle dokonuje się interpretacji konstytucji. A w każdym razie, po co moim zdaniem warto jej dokonywać. Będę tu bronił takiej strategii interpretacyjnej, która jest obywatelska, kontekstowa i zorientowana na rozwiązywanie konkretnych problemów, w odróżnieniu od wykładni abstrakcyjnej i uwzględniającej tylko czysto prawne (w tym głównie językowe) aspekty wykładni. Innymi słowy, będę bronić refleksyjnego konstytucjonalizmu przeciwko konstytucjonalizmowi legalistycznemu.
Pobite gary
Tu wyznanie osobiste. Gdy ogłoszony został „geszeft Jarków”, czyli porozumienie między Jarosławem Kaczyńskim a Jarosławem Gowinem, poczułem ulgę. Być może jest to ulga tego rodzaju, jaką odczuwają domownicy, gdy ktoś grozi, że zdemoluje całe mieszkanie, a kończy na połamaniu kilku mebli. Faktem jest jednak, że udało się uniknąć najgorszego możliwego scenariusza, czyli głosowania kopertowego w maju, które mogło skutkować głębokim kryzysem państwowym. W świecie nieco bliższym idealnemu posłowie Kaczyński i Gowin przeprowadziliby swój kompromis za pomocą bardziej cywilizowanych środków, chociażby wprowadzając stan klęski żywiołowej. Z jakich powodów byłoby to lepsze rozwiązanie, powiedziano już wiele. Jednak mamy, to co mamy, czyli wybory, które trochę się odbyły, a trochę nie. Sytuacja cokolwiek absurdalna – jakby jej bohaterowie cofnęli się do czasów przedszkolnych i zawołali „pobite gary”. Jak wiadomo, jeśli ktoś popsuł toczącą się zabawę przez złamanie jej zasad, to magiczne zawołanie miało moc ją unieważnić i wysłać w niebyt. Przynajmniej w przedszkolu.
Wobec takich politycznych harców prawnik (zwłaszcza prawnik-akademik, zwłaszcza akademik-konstytucjonalista) ma do wyboru mniej więcej dwie opcje. Może powiedzieć: „moje zabawki są za ładne na taką brzydką grę, nie będę brał w tym udziału” – i pójść bawić się do innego kąta, nie interesując się tym, co w drugiej części pokoju wyprawiają politycy. Albo też może stwierdzić: „Skoro już wyrwaliście misiowi rączki i nóżki, to teraz pokażę wam, jak możecie go naprawić”. A na dodatek (trzymając się dalej tej metaforyki) wytłumaczyć całej grupie, dlaczego misia zepsutego przez przedszkolnych łobuzów dobrze byłoby naprawić.
Mówiąc inaczej: prawnik albo może skupić się na cyzelowaniu konstrukcji doktrynalnych i teoretycznie eleganckich rozwiązań interpretacyjnych, bez oglądania się na społeczną i polityczną rzeczywistość – albo wejść w trudny dialog, szukając najlepszych rozwiązań w aktualnej, nie zawsze przyjemnej sytuacji. Pamiętając o wieloznaczności wszelkich tego typu etykiet, pierwszą postawę można określić jako konstytucjonalizm legalistyczny(1); druga postawa to konstytucjonalizm refleksyjny(2). Dzisiaj jak tlenu potrzeba nam takiego właśnie, refleksyjnego konstytucjonalizmu.
Refleksyjny konstytucjonalizm: czym nie jest
Chcę uniknąć możliwych nieporozumień: wybór tej drogi w żadnym wypadku nie oznacza uprawomocniania politycznego łobuzerstwa. Nie chodzi o dostarczanie prawnych uzasadnień dla tego typu działań, co byłoby serwilizmem wobec władzy. Zadanie polega tu na jasnym powiedzeniu, dlaczego miś bez rączki jest niepełnowartościowy – ale też na wskazaniu sposobów na jego naprawę. Refleksyjny konstytucjonalista może zatem stwierdzić: „Koledzy politycy złamali prawo na sposób A, B i C. Jeśli chcemy jakoś wyjść z tej sytuacji, możemy teraz zrobić D lub E”.
Refleksyjny konstytucjonalizm nie oznacza też odrzucenia zasady legalizmu. Nie chodzi tu o rezygnację z tej zasady, ale o jej wzbogacenie. Jest oczywiste, że działania władz publicznych powinny być zgodne z prawem. Pozostaje jednak pytanie, co ten wymóg oznacza w trudnych, niekonwencjonalnych przypadkach. A także które z możliwych działań legalnych będzie najlepsze w szerszym oglądzie sytuacji.
Patrząc szerzej, nie chodzi tu o rezygnację z prawniczego punktu widzenia, uwzględniającego dorobek tradycji i profesjonalnej kultury prawnej. Prawnicze spojrzenie nie znika (tym m.in. refleksyjny konstytucjonalizm różni się od populistycznego podejścia do prawa). Zostaje jednak rozszerzone i wzbogacone o inne uprawnione punkty widzenia.
Wreszcie, postawa ta zakłada większą wrażliwość na społeczny czy polityczny wymiar prawa, co jednak nie polega na wchodzeniu w rolę polityków czy politologów. Nie wymaga się tu od prawników, aby stali się ekspertami od polityki. Chodzi raczej o to, że jako prawnicy pozostajemy jednocześnie obywatelami, powinniśmy więc w myśleniu o konstytucji łączyć te dwa – prawniczy i obywatelski – punkty widzenia.
Konstytucja w rękach obywateli
Czym zatem jest refleksyjny konstytucjonalizm? Jest takim sposobem myślenia o konstytucji (o jej tworzeniu, interpretacji i stosowaniu), który jest bardziej obywatelski i responsywny. Zgodnie z uwagą Georga Nolte, że we wszelkiej refleksji nad konstytucją chodzi w ostateczności o „samorozumienie (Selbstverständnis) konkretnej wspólnoty politycznej”(3). Refleksyjny konstytucjonalizm jest więc świadom tego, że konstytucja nie jest własnością prawników. Można o niej powiedzieć to samo, co nasza ustawa zasadnicza stwierdza w swoim artykule pierwszym o Rzeczpospolitej: że „jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli”. Jako dobro wspólne, może być przez obywateli interpretowana i komentowana; mogą oni też zgłaszać wobec niej swoje oczekiwania. Cytując Philipa Selznicka, któremu prezentowany tu sposób myślenia był bliski, można powiedzieć, że dla konstytucji „nie ma ważniejszej transakcji z otoczeniem niż negocjowanie jej miejsca w porządku moralnym, to znaczy mierzenie się z oczekiwaniami, że będzie ona odpowiedzialna i responsywna”(4) wobec tych oczekiwań. Konstytucja nie istnieje sama dla siebie, więc obywatelski, refleksyjny konstytucjonalizm nie może być głuchy na tego typu roszczenia.
Refleksyjny konstytucjonalizm jest zorientowany na rozwiązywanie konkretnych problemów i pozostaje otwarty na społeczny, gospodarczy i polityczny kontekst rozważań doktrynalnych. Stara się szukać i wypracowywać takie rozwiązania konstytucyjne, które byłyby najbardziej efektywne i akceptowalne w danych okolicznościach.
Dalej, refleksyjny konstytucjonalizm jest elastyczny. Zdaje sobie sprawę, że tak jak zmienne są uwarunkowania społeczne czy ustrojowe, tak też mogą się zmieniać rozwiązania na poziomie konstytucyjnym. Czasem będzie to oznaczać prawodawczą ingerencję w sam tekst ustawy zasadniczej, częściej – jedynie zmianę w sposobie jej odczytywania. Refleksyjny konstytucjonalizm pozostaje w tym względzie otwarty na takie innowacje, które przyczyniają się do umacniania społeczeństwa obywatelskiego.
Wreszcie, refleksyjny konstytucjonalizm łączy dyskursy społeczne z różnymi dyskursami eksperckimi. W tym prawniczym, ale nie tylko: np. z socjologicznym, politologicznym lub ekonomicznym, a także, jak widzimy dzisiaj, ekologicznym czy epidemiologicznym. Uwzględniony może być każdy dyskurs, który artykułuje lub odpowiada na istotne problemy społeczne. To właśnie płaszczyzna konstytucyjna jest tą, na której te różne, niewspółbieżne dyskursy mogą się spotkać i negocjować wspólne punkty widzenia – pod warunkiem wszakże, że prawni profesjonaliści, pełniący rolę ‘gate-keepers’ tej przestrzeni, dopuszczą do niej innych, zamiast z wyższością sarkać, że to ich wyłączne poletko.
To negocjowanie wspólnych rozwiązań nie oznacza dążenia z wszelką cenę do konsensusu czy wymazywania różnic. Często jest tak, że nawet sprzeczne stanowiska zawierają jakąś istotną część diagnozy rzeczywistych problemów. Każde więc stanowisko, które spełnia ten warunek, może być włączone do konstytucyjnej refleksji nad „samorozumieniem wspólnoty politycznej”. W tym sensie refleksyjny konstytucjonalizm pozostaje otwarty na niezgodę i konflikt.
Dwie interpretacje
Dla zilustrowania różnicy między konstytucjonalizmem legalistycznym a refleksyjnym posłużę się przykładem, związanym z punktem wyjścia tego tekstu. Ukazanie się pierwszej części tych rozważań – poświęconej, przypomnę, doktrynalnej analizie kwestii stwierdzania ważności wyboru Prezydenta przez Sąd Najwyższy – wywołało pewną dyskusję na portalu Facebook. W dyskusji tej wśród różnych uwag pojawiły się (na szczęście) także głosy krytyczne; wśród nich dwa powtarzały się bodaj najczęściej. Niektórzy z moich oponentów twierdzili, z uporem godnym lepszej sprawy, że „wybór” z art. 129 ust. 1 Konstytucji to akt, do którego ostatnio w Polsce nie doszło, zatem SN nie ma o czym orzekać. Mniejsza z tym, dlaczego ten argument jest nietrafiony (niektóre powody, dla których nie można utożsamiać wyboru z żadnym konkretnym aktem, przedstawiłem we wspominanym tekście). Ważne, że tego typu argumentacja stanowi klasyczny przykład konstytucjonalizmu legalistycznego, zawężonego wyłącznie do abstrakcyjnie prowadzonych wywodów doktrynalnych.
Drugi rodzaj krytyki sprowadzał się do twierdzenia, że włączenie się Sądu Najwyższego w toczący się proces skutkowałoby udziałem tego sądu w legitymizacji bezprawia uprawianego przez naszych rządzących. Chcę powiedzieć, że całkowicie nie zgadzam się z tym argumentem. Nie rozumiem logiki, zgodnie z którą orzekanie przez sąd w jakiejś sprawie oznacza legitymizację dla działań będących przedmiotem rozstrzygnięcia. Gdy sąd skazuje mordercę, nie uprawomocnia w ten sposób mordowania; a gdy stwierdza nieważność umowy zawartej pod wpływem przymusu, nie mówi przez to, że przymus jest fajny. Podobnie SN stwierdzając nieważność wyboru stanąłby raczej przed szansą wskazania, co konkretnie w procesie wyborczym zawiodło.
Przy całej swej nietrafności, argument powyższy wpisuje się jednak w to, co nazywam tutaj refleksyjnym konstytucjonalizmem. U jego przesłanek leży bowiem m.in. troska o to, jakie będą społeczne konsekwencje oraz odbiór takiego właśnie odczytania konstytucji. Cieszę się więc, że taka argumentacja jest chociaż w pewnym stopniu obecna w polskim dyskursie konstytucyjnym. To dobry znak co do możliwości szerszej obecności obywatelskiego, refleksyjnego pojmowania konstytucji w środowisku prawniczym.
Konstytucjonalizm a sprawa polska
Zaprezentowałem tu zarys tego, czym jest refleksyjny konstytucjonalizm jako pewien sposób rozumienia konstytucji, a którego częścią jest określona strategia interpretacji tego aktu. W ostatniej, trzeciej części wyjaśnię, dlaczego tego typu podejście jest tak bardzo potrzebne w Polsce i dlaczego – zgodnie z tytułem – potrzebujemy go dzisiaj. Jak pokażę, refleksyjny konstytucjonalizm stanowi konieczny element odpowiedzi na trwający populistyczny przewrót w prawie. W przeciwieństwie bowiem do wielu propozycji wychodzących ze środowiska prawniczego, odpowiada nie tylko na przejawy tego przewrotu, ale na jego przyczyny.
Maciej Pichlak
(1) Konstytucjonalizm legalistyczny nazywany bywa także „legalnym” lub „prawnym”, jednak te określenia mogą być mylące w języku polskim. Zob. np. Paul Blokker, New Democracies in Crisis? A Comparative Constitutional Study of the Czech Republic, Hungary, Poland, Romania and Slovakia, Routledge, London–New York 2015.
(2) O konstytucjonalizmie refleksyjnym pisałem np. w: Maciej Pichlak, Konstytucjonalizm jako refleksja, Filozofia Publiczna i Edukacja Demokratyczna (7) (1) 2018, s. 5–24. Jednak prawdziwym znawcą tej tematyki pozostaje Krzysztof Kaleta – zob. tegoż „Sądownictwo konstytucyjne a refleksyjny konstytucjonalizm (przeszłość – teraźniejszość – przyszłość)”, w: S. Biernat (red.), Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej w pierwszych dekadach XXI wieku wobec wyzwań politycznych, gospodarczych, technologicznych i społecznych, Trybunał Konstytucyjny – Wydawnictwa, Warszawa 2013, s. 27–44.
(3) George Nolte, „European and US constitutionalism: comparing essential elements”, w: G. Nolte (ed.), European and US Constitutionalism, Cambridge University Press, Cambridge–New York 2005, s. 4.
(4) Philip Selznick, The Moral Commonwealth. Social Theory and the Promise of Community, University of California Press, Berkeley 1992, s. 237.