Izba Dyscyplinarna Sądu Najwyższego nie jest sądem w rozumieniu prawa międzynarodowego. Tak stanowcza teza sformułowana została zasadnie przez TSUE w wyroku z dnia 19 listopada 2019 r., jak i w wyroku SN z dnia 5 grudnia 2019 r., który był pokłosiem orzeczenia Trybunału w Luksemburgu.
Skoro Izba ta nie jest sądem, zatem jasne jest, że nie jest ona prawnie umocowana do prowadzenia żadnych postępowań i wydawania orzeczeń czy nawet pouczeń lub nakładania kar porządkowych. Jednakże doszło do sytuacji nadzwyczajnej i skandalicznej. Oto mec. Roman Giertych został ukarany grzywną w wysokości trzech tysięcy złotych przez wspomnianą Izbę Dyscyplinarną, przed którą występował. Nieuznawaną Izbę nazywał organem PiS oraz zwracał się do składu sędziowskiego, że ten „nie jest sądem”, do rzekomych sędziów zwracał się zaś per „panowie”. Gdy sędziowie ostentacyjnie opuścili salę rozpraw, Giertycha – po krótkiej przerwie – nie wpuściła policja na salę.
Sytuacja ta jest w nowszej historii sądownictwa polskiego bez precedensu. W ramach Sądu Najwyższego bowiem funkcjonuje twór o konsystencji partyjnej, mający za zadanie dręczenie sędziów i innych prawników, którym pisowskie reformy wymiaru sprawiedliwości nie są miłe.
Nie jest to sąd nie tylko dlatego, że tak orzekły dwa organy władzy sądowniczej (choć jest to powód pierwszorzędny), ale także dlatego, że sąd z istoty swojej nie może być w żadnym razie machiną ucisku i działającym jakoby pod osłoną prawa narzędziem terroru. Sąd jest zawsze forum wymierzania sprawiedliwości w sposób bezstronny, niezależny i niezawisły.
Żadnego z tych trzech przymiotów Izba Dyscyplinarna nie spełnia.
Odmówić jej zatem należy jakiegokolwiek władztwa formalnego i faktycznego na sędziami czy pozostałymi prawnikami. Działanie tej Izby porównać można do cyrku czy teatru, gdzie odpowiednio przebrani i ufryzowani aktorzy odgrywają swe role, wdziewając na siebie rozmaite szaty. Lecz w cyrku czy teatrze każdy wie, że rzecz cała nie dokonuje się naprawdę, że jest inscenizacją, że to wszystko, na co oglądający patrzy jest fikcją i służy jedynie dobrej zabawie. Tymczasem Izba Dyscyplinarna działa z pełną powagą. I to ją od teatru czy cyrku odróżnia. Bo chociaż roztropni wiedzą, że nie jest ona sądem, a osoby zasiadające w jej składzie są przebierańcami, to jednak sami ci przebierańcy traktują siebie i swoje „urzędowanie” niezmiernie na serio. Całkowicie poważnie traktuje tę Izbę partia rządząca i spora część społeczeństwa: przyznaje jej miano pełnoprawnego sądu, a skład określa jako „sędziów”.
Istotą sędziowskiej niezawisłości jest samodzielność sądzenie. Mamy tu do czynienia z wolnością sędziego i jego wewnętrzną niezależnością. Niezależność wewnętrzna – jak słusznie podkreśla S. Shetreet – objawia się w wolności sędziego nie tylko od jakichkolwiek nacisków zewnętrznych – spoza środowiska sędziowskiego, ale też możliwych nacisków pochodzących ze środowiska własnego. Tymczasem gdy idzie o Izbę Dyscyplinarną o niezależności tego typu mowy być nie może.
To właśnie był zasadniczy powód odebrania jej miana sądu. Izba ta jest represyjnym ramieniem partii rządzącej, służącym ciemiężeniu sędziów i wypowiadania im otwartej wojny za najdrobniejsze nawet „uchybienie”. Tracą moc kodeksy, na podstawie których sędzia niepokorny działa, znikają normatywy Konstytucji. Liczy się, czy dane zachowanie – nieważne, czy prawnie umocowane – znajduje akceptację Izby, a przede wszystkim Ministra Sprawiedliwości, którego ta Izba jest delegaturą. Polecenie Ministra czy prominenta obozu rządzącego stanowi dla Izby wytyczną o daleko większej mocy wiążącej niż Konstytucja i ustawy. Jest to Izba „na telefon”. Nie trzeba chyba objaśniać, że taki model sądownictwa funkcjonował doskonale w systemach faszystowskich, w nazistowskich Niemczech czy w okresie stalinizmu.
Jakkolwiek to brzmi, uznać należy, że obóz rządzący produkuje w niezliczonej ilości prawo zdeprawowane. Prawo w filozofii większości sejmowej nie tylko odwróciło się od swojego właściwego zadania, ale zostało zmuszone do osiągnięcia całkowicie przeciwnego celu. Prawo stało się narzędziem każdego rodzaju barbarzyństwa. Rzec można, że tak tworzone prawo, zamiast powstrzymywać przestępstwo, samo jest winne przestępstwom, które mniema się, że powinno karać.
Powróćmy do kwestii zasadniczej.
Jak wiemy Izba Dyscyplinarna nie jest sądem. Jest teatrem. Kim zatem są ludzie, którzy w tej Izbie zasiadają? Czy można przyznać im przymiot sędziów? Zagadnienie to niełatwe. Bo jeśli nawet przyjąć, że panowie ci są sędziami, to już absolutnie nie można powiedzieć, że są sędziami Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. Nie można być pracownikiem czegoś, co nie istnieje. Kim są zatem pytam? Odpowiedź może być jedna: są oni uzurpatorami, którzy postanowili przywłaszczyć sobie funkcję publiczną, są przebierańcami. Czy takie zachowanie dla prawa karnego jest obojętne?
Ależ nie. Kodeks karny w art. 227 sankcjonuje zachowanie polegające na tzw. przywłaszczeniu funkcji funkcjonariusza publicznego:
Kto, podając się za funkcjonariusza publicznego albo wyzyskując błędne przeświadczenie o tym innej osoby, wykonuje czynność związaną z jego funkcją, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku.
Osobiście stoję na stanowisku, że znamiona tego czynu wypełniają aktualnie wszystkie osoby wykonujące czynności orzecznicze w Izbie Dyscyplinarnej SN. Podszywają się mianowicie pod funkcjonariuszy, pod sędziów tej Izby.
W orzecznictwie od dawna twierdzi się, że podawanie się za kogoś należy rozumieć jako udawanie kogoś innego, stworzenie takiej sytuacji, w której przeciętny obserwator mógłby przypuszczać, że sprawca jest funkcjonariuszem publicznym. Odpowiedzialność karna z art. 227 kk wchodzi w grę również wtedy, kiedy inna osoba uwierzyła (choć nie powinna), że sprawca jest funkcjonariuszem publicznym.
Na pozór słusznie można zarzucić, że przestępstwo, o którym piszę nie zachodzi, albowiem nie można podawać się za funkcjonariusza organu, który faktycznie nie istnieje. Takie rozumowanie jest jednak błędne. W doktrynie prawa karnego wyrażano niejednokrotnie pogląd, że znamiona przestępstwa przywłaszczenia funkcji publicznej realizuje również sprawca, który powołuje się na nieistniejącą w rzeczywistości funkcję publiczną, o ile czynność, którą wykonał, wchodziła w zakres działalności instytucji państwowej (w sprawie sędziów Izby Dyscyplinarnej chodzi o podawanie się za sędziów Sądu Najwyższego w ogóle).
Dla zaistnienia przestępstwa z art. 227 kk niezbędne jest wykonanie czynności związanej z daną funkcją (tu funkcją sędziego w ogóle). To, że sędziowie Izby Dyscyplinarnej niebędącej sądem funkcje takie podejmują, pozostaje jasne. Prowadzą posiedzenia, wydają orzeczenia, postanowienia, stosują tzw. policję sesyjną (kary porządkowe) itd.
Całość powyższych rozważań prowadzi mnie do wniosku, że Izba Dyscyplinarna SN nie tylko nie ma żadnej legitymacji dla prowadzenia swojej działalności, ale także, że działalność ta jest zachowaniem de facto przestępczym.
Przemysław Leszek Lis