„Potwory istnieją, ale jest ich za mało, aby mogły naprawdę stać się zagrożeniem. Dużo niebezpieczniejsi są funkcjonariusze, gotowi uwierzyć i wykonywać rozkazy bez zadawania pytań”. (Primo Levi 1919-1987)
Jesteśmy aktualnie świadkami czegoś niebywałego, czegoś, co nawet w czasach głębokiego socjalizmu nie zdarzało się w tak otwartym przejawie.
O ile „za komuny” władza ludowa dopuszczała się, rzecz jasna, manipulacji na prawie, o tyle czyniła to w sposób zakamuflowany i robiła wszystko, aby rzecz nie ujrzała światła dziennego. Przy tym wszystkim, ówczesny system określony był w obowiązującej wtedy Konstytucji wprost jako socjalistyczny, a więc wraz z wszystkimi przypadłościami do socjalizmu przynależącymi.
Dziś Konstytucja mówi nam w art. 2, iż: „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”. Tymczasem rzeczywistość pokazuje codziennie coś diametralnie innego. W sposób bezczelny, na oczach narodu dokonuje się gigantycznego przewrotu w utrwalonych zasadach prawnych o znaczeniu fundamentalnym, w Ministerstwie Sprawiedliwości – wedle wszelakich znaków na niebie i na ziemi – działała zorganizowana grupa przestępcza (mafia, gang, banda) oblewająca praworządnych sędziów fekaliami zniewag i pomówień, a przy tym całą tę bandycką aferę usiłuje się tłumaczyć w kategoriach niefortunnego incydentu.
Odwołania sędziów-sprawców z delegacji do Ministerstwa Sprawiedliwości, publiczne klasyfikowanie ich zachowań jako „brzydkie”, to tylko czysta pozoracja i próba stworzenia iluzji, że coś w tej sprawie się robi, że kwalifikuje się ją jako etycznie niepoprawną. A tak naprawdę nic się nie robi albo zdecydowanie za mało, a etyczna strona tego świństwa mało kogo interesuje.
Stopień społecznej szkodliwości opisanych czynów jest tym większy, że chociaż były one skierowane przeciwko poszczególnym sędziom, jednak jako całość zmierzały do zmiany konstytucyjnego ustroju państwa, poprzez podporządkowanie władzy sądowniczej egzekutywie, a zostały podjęte przez funkcjonariuszy publicznych na najwyższych szczeblach władzy wykonawczej. W świetle tego, co dotychczas napisałem, powyżej cytowany art. 2 Konstytucji, brzmieć winien raczej: „Rzeczpospolita Polska jest autorytarnym państwem bezprawia, urzeczywistniającym zasady niesprawiedliwości społecznej i gwałtu na utrwalonych zasadch prawa”.
Najgorsze w całym rosnącym zamęcie jest to, że wielu (w tym także doświadczone autorytety prawnicze) nie widzi mechanizmu, który pozwoliłby wyjść z impasu. Mowa oczywiście o mechanizmie legalnym. Czy zatem wobec ogromu bezprawia i bezczelności rządzących usprawiedliwione byłoby już dziś, już teraz, zastosowanie obywatelskiego nieposłuszeństwa? Czy nadszedł czas, aby władzy posłuszeństwo wypowiedzieć, a jeśli tak to na jakiej podstawie?
Po pierwsze zapytajmy, czy prawo, jakie dziś się tworzy jest prawem w znaczeniu ścisłym, czyli sztuką tego, co dobre i sprawiedliwe (ars boni et aequi, jak definiuje je już w II w. n.e. prawnik rzymski Ulpian)? Czy prawo jest w Polsce sztuką czynienia tego, co dobre i słuszne — albo inaczej, czy prawo jest sztuką stosowania tego, co dobre i słuszne?
Ogólnie odpowiedź na tak postawioną kwestię musi być zdecydowanie negatywna, albowiem ma się wrażenie, że prawo stało się dziś instrumentem ucisku i krzywdy ludzkiej, a także otwartą furtą dla swawoli rządzących. Jeśli prawo (normy prawne) nie służy dobru obywateli, lecz jest narzędziem ich ciemiężenia i krzywdy, odmówić mu należy w ogóle przymiotu prawa, tego zaś, kto je ustanowił — nazwać raczej oprawcą i katem, niźli racjonalnym, sprawiedliwym ustawodawcą.
Dotykamy tutaj tzw. formuły Radbrucha (od niemieckiego prawnika Gustava Radbrucha 1878-1949), która mówi, że jeśli norma prawna w drastyczny sposób łamie podstawowe normy moralne, to nie obowiązuje (łac. lex iniustissima non est lex). Taka norma nie dostępuje godności bycia prawem, może być odrzucona i tym samym obywatele nie mają obowiązku jej przestrzegania, a administracja państwowa i sądownictwo jej stosowania. Takiej normie żaden szacunek i posłuch się nie należy.
Czy mamy problem z obywatelskim nieposłuszeństwem? Nie, żadną miarą. Problemem naszym jest właśnie posłuszeństwo, posłuszeństwo pojęte w sposób karykaturalny i głupi. Bo czyż nie możemy stwierdzić, za Wilhelmem Reichem, patrząc na bierność Polaków wobec bezprawia, że: „Prawdziwą zagadką jest nie to, dlaczego ludzie się buntują, ale dlaczego się nie buntują” (cyt. za D. Hiez, Réinterroger la désobéissance civile, 2008, s. 11).
W debacie na temat obywatelskiego nieposłuszeństwa w 1970 roku H. Zinn powiedział:
Gdy tylko zaczynamy mówić o nieposłuszeństwie obywatelskim, słyszymy, że to poważny problem. Otóż to nie jest żaden problem. Nasz problem to obywatelskie posłuszeństwo! Nasz problem to nieprzebrane masy ludzi na całym świecie, które wykonują rozkazy przywódców i posłusznie idą na wojnę. Nasz problem to milionowe ofiary tego posłuszeństwa. […] Nasz problem polega na tym, że na całym świecie ludzie są posłuszni w obliczu nędzy, głodu, głupoty, wojny i okrucieństwa. Nasz problem polega na tym, że ludzie pozostają posłuszni, gdy więzienia są pełne drobnych złodziejaszków, a najwięksi zbrodniarze rządzą krajem. To jest nasz problem!
(cyt. za H. Zinn, Ludowa historia Stanów Zjednoczonych: od roku 1492 do dziś, 2016, s. 19-20).
Powodów, by przestać wreszcie akceptować aktualny stan w naszej Ojczyźnie, jest tak wiele, że wymienienie ich wszystkich sprowadziłoby się do nieskończonej niemal litanii okropieństw. Mam wrażenie, że przez obecną władzę jesteśmy traktowani nie jako obywatele, ale jako niewolnicy. Mało tego, wielu to niewolnictwo odpowiada.
Dlaczego jesteś posłuszny bezprawiu? Dlatego, że jestem uległy, poddany, nie mogę przecież zachowywać się inaczej – odpowiesz. Jasna sytuacja, żadnych niuansów.
Otóż powiem Ci, że ten, kto jest w taki sposób posłuszny, to niewolnik. Jak to? Podległość to posłuszeństwo zrodzone z czystego przymusu: jestem posłuszny temu, kto trzyma w ręku broń lub bat, ma władzę decydowania o mojej karierze lub o życiu i śmierci. Pan, nadzorca, kapo, zwierzchnik w hierarchii grupy przestępczej, przełożony…
Podlegać to być więźniem relacji siły, pod którą muszę się ugiąć, która mnie podporządkowuje i depcze moją wolność w sensie dosłownym. Podległość to całkowita zależność od innego, który wydaje polecenia, decyduje, wywrzaskuje swoje rozkazy, łamie we mnie ciało i ducha. Wówczas moje czyny nie mają nic wspólnego ani z wolną wolą, ani z wewnętrzną motywacją, ani ze spontanicznym odruchem, ani z osobistym wyborem.
Iluż Polaków, podkomendnych obozu rządzącego wykazuje taką właśnie formę posłuszeństwa! Ich relacja, to relacja bycia sterowanym, zdominowanym, kontrolowanym, zmuszanym. Ci ludzie żyją w błędnym przeświadczeniu, że działają w sposób wolny, ale nie dostrzegają tego, że zostali zmuszeni do czynienia wszystkiego zgodnie z cudzą wolą.
Dlaczego podlegli są posłuszni barbarzyńskiej władzy? Dlaczego Ty jesteś jej posłuszny?
Ponieważ nie mogę być nieposłuszny. Moje ciało, czyny, nawet moje życie są własnością pana. Jestem narzędziem, instrumentem w obcych rękach. Jestem towarem, który można wymienić, sprzedać, jestem dobrem, którym właściciel dysponuje wedle własnego uznania, którego może używać i nadużywać. W takiej relacji do władzy i jej praw żyje — jak wskazują sondaże — większa część moich rodaków. To przerażające jak wielu z nich aktem wolnej woli stało się niewolnikami na łańcuchu władzy.
Niewolnik to ten, który do siebie nie należy, wykonawca bez inicjatywy. Niewolnik niczego nie inicjuje, nie jest u początku niczego (według definicji H. Arendt): ruchy jego rąk, ciała są tylko echem, skutkiem, reakcją, odpowiedzią na wcześniejszy rozkaz. Niewolnik niczego nie zaczyna, wykonuje cudze polecenia. Jakże bardzo mylą się ci, którzy wmawiają nam, że niewolnictwo to fakt historyczny.
Jest jakimś fenomenem to, że w Polsce tak wielu ludzi, w tym mnóstwo dawnej intelektualnej elity, stało się niewolnikami i sługami bezprawia.
Kościół zabiera głos w sprawach polskiej polityki i jakości polskiego prawa, wmawiając wiernym, że skoro władza pochodzi od Boga, to każdy prawy chrześcijanin jest jej winien bezwzględne posłuszeństwo. Bzdura!
Zbijam ten bezrozumny argument wielu polskich hierarchów kościelnych, kilkoma zdaniami największego z katolickich filozofów, św. Tomasza z Akwinu (1225-1274), autorytetu kwestionowanego jedynie chyba przez idiotów. W „Sumie Teologii” św. Tomasz pisze, że prawo czerpie swoją siłę i rację z tego, że ma na celu dobro wspólne. Kiedy prawo jest niesprawiedliwe, traci moc wiążącą (virtus obligandi). W „Summa Theologiae” 1-2, w zagadnieniu 96, w artykule 4 tak o tym pisze nasz autor:
Po pierwsze, jeżeli jakaś społeczność ma prawo ustanawiać dla siebie króla, nie jest żadną miarą niesprawiedliwe, że może go również obalić lub ograniczyć, gdy on po tyrańsku nadużywa władzy królewskiej. I nie należy sądzić, że taka społeczność dopuszcza się niewierności, obalając tyrana, nawet jeśli przedtem poddała mu się na zawsze. Zasłużył bowiem sobie na to, aby poddani nie dochowali mu układu, gdyż w rządach społecznością nie postępował wiernie, jak tego wymaga urząd królewski
Specjalnie cytuję św. Tomasza z Akwinu, którego naukę i papieże w zupełności szanowali, po to, aby wykazać, że czymś dalece aroganckim jest, gdy polscy biskupi nauczają w tym zakresie „na bakier”. Śmiem twierdzić, że żaden z nich, ani duchem, ani inteligencją nie dorasta św. Tomaszowi do pięt. Niechże więc nie wynosi się ze swymi nowościami ponad niego i niech nie każe nam zginać karku przed władzą tyrańską i prawem, któremu przymiot prawa nie przysługuje.
W tym momencie ujawnia się cała wielkość „niepokornych” sędziów, którzy w sposób dla nich dostępny nie pozwalają się ujarzmić bezprawiu. W sprawiedliwość jako ideę musimy wierzyć, ponieważ jej byt jest obiektywny i nienaruszalny, a jedynie osłabiony w swych przejawach przez działania ludzi znieprawionych i niegodnych mienić się prawnikami czy rządzącymi. Jeżeli sprawiedliwość ma jakiś sens (a nie wolno nam zwątpić, że ma sens), jeśli jest czymś innym, niż wyrobionym społecznie nawykiem, to jest właśnie tą siłą, która każe nam sprzeciwiać się z całą mocą bezprawiu.
Sprawiedliwość ma być dla nas tym, co utrzymuje nas w moralnym pionie, nawet gdy nikt nie patrzy. W przeciwnym razie sumienie to tylko tresura.
Jest piękna bajka o pierścieniu Gygesa.
Kiedy ten, kto go nosił, przekręcał kamień ku wnętrzu dłoni, stawał się niewidzialny. Marzenie o doskonałej bezkarności! Królestwo pokus! Gyges jest pasterzem, który znajduje pierścień i wykorzystuje go do popełniania najgorszych zbrodni. To spirala bez końca.
I teraz: czy powinniśmy sobie wyobrażać Gygesa szczęśliwego? I co zrobilibyśmy my, gdybyśmy musieli odpowiadać za swoje czyny tylko przed sobą? Nikt inny by ich nie widział ani o nich nie wiedział. I pytanie: czy kiedy przekręcamy pierścień, zostaje ktoś, kto nie dopuści do niesprawiedliwości? Czy coś zostaje, kiedy ciało staje się niewidzialne, kiedy ciężar cudzych spojrzeń już nie ciąży? Coś jaśniejszego niż złoto, twardszego niż diament? Czy coś zostaje?
Sumienie, czyli to, co jestem winny sobie i tylko sobie. Ja przed sobą, ja sam skonfrontowany tylko ze sobą samym.
Bajka o pierścieniu jest w gruncie rzeczy nie tylko piękna, ale i przerażająca. Co Ty zrobiłbyś z pierścieniem na palcu? Czy Twoje piękne słowa nie rozpłynęłyby się w oślepiającym blasku bezkarności? Bez cudzych spojrzeń, bez więzów społecznych, które nas hamują, bez lęku przed karą, czy potrzebne jest sumienie?
A jeśli uznamy, że każdy, kto założy pierścień, jest zdolny do wszystkiego, to sprawiedliwość jest naprawdę koniecznością. Chroniącą każdego przed nim samym. Chyba że… Pokażmy innym, że sprawiedliwość tkwi w nas, że możemy ją zbudować w sobie, że nie jest ona tresurą, rachunkiem zysków i strat, straszakiem dla pustych serc. W ostatecznym rozrachunku to ja decyduję i ja odpowiadam za swoje decyzje, także za te polityczne, w tym za postawę obywatelskiego nieposłuszeństwa, która to postawa staje się coraz bardziej chyba nie tylko uprawnieniem, ale i moralnym obowiązkiem.
Przemysław Leszek Lis